Michał Szewczyk: Wstydził się "Kapitana Sowy"

Michał Szewczyk /Piotr Kamionka /Reporter

​Aktorską karierę rozpoczynał 60 lat temu. Zagrał w ponad 100 filmach, ale widzowie zapamiętali Michała Szewczyka jako współpracownika tytułowego bohatera z "Kapitana Sowy na tropie" oraz popadającego w ciągłe tarapaty elegancika i podrywacza z serialu "Samochodzik i templariusze".

Porucznik Albin, niezapomniany współpracownik kapitana Sowy z serialu Stanisława Barei, skończył niedawno 81 lat, lecz młodzieńczy wigor i poczucie humoru zachował do dziś. I choć jest już na zasłużonej emeryturze, ani w głowie mu odpoczynek oraz słodkie lenistwo. Nadal pojawia się na planach popularnych seriali ("Lekarze", "Komisarz Alex"). Jak mówi, szkoda mu nawet czasu na rozwiązywanie krzyżówek.

- Nie wiem, co to narzekanie i marazm. Absolutnie się nie nudzę, najlepiej relaksuję się za kierownicą swojego samochodu. Uwielbiam podróżować, znam pola campingowe w całej byłej Jugosławii i w Polsce. Kilka lat temu zjechałem z żoną wzdłuż i wszerz całą grecką wyspę Rodos - opowiada, pokazując stos czarno-białych zdjęć z planów filmowych, na których się pojawił. Są wśród nich fotosy z tak znanych produkcji, jak: "Historia żółtej ciżemki", "O dwóch takich, co ukradli księżyc", "Kierunek Berlin" czy "Westerplatte".

Reklama


- Trudno wskazać swój najlepszy film. Z pewnością praca przy "Zamachu" dała niezapomniane przeżycia, to nowatorskie dzieło Passendorfera, niemal dokument. - wspomina z nutą nostalgii Michał Szewczyk. - Przed zdjęciami strzelaliśmy ostrą amunicją, aby uzyskać jak najlepszy efekt. Ten niepokojący błysk w oku, gdy człowiek strzela do drugiego człowieka. Nasi konsultanci, konspiratorzy z czasów okupacji, w pełni zaakceptowali nasze zmagania, a mnie zaliczono film do dyplomu.

Szewczyk od samego początku studiów na PWST cieszył się wielkim wzięciem. Ku zazdrości kolegów, był zasypywany propozycjami ról w filmach znanych reżyserów. Nie było to mile widziane także u profesorów, którzy złościli się, że nie można z nim niczego próbować, gdyż ciągle jest na jakimś planie. Tylko obietnica kierownika produkcji "Skarbu kapitana Martensa", że zafundują młodemu aktorowi indywidualny tok nauki, spowodowała, że pozwolono mu zagrać w debiucie Jerzego Passendorfera.

- Był tylko jeden film, którego przez długi czas się wstydziłem - zdradza aktor. - To "Kapitan Sowa na tropie". Jeśli ktoś chciał zrobić mi przykrość, wystarczyło, żeby tylko wspominał o tej roli. Z wiekiem mi to przeszło i teraz to się nawet cieszę, że w nim zagrałem.

Z kręceniem serialu wiąże się wiele wspomnień. - Gdzież mógłbym po brukowanych ulicach Warszawy gonić syrenką starego wartburga? - mówi z uśmiechem pan Michał. - Mało kto wie, że razem z Wieśkiem Gołasem zbuntowaliśmy się i przerwaliśmy zdjęcia. W planach było bowiem aż czterdzieści dwa odcinki, lecz nam się te kryminalne mdłe historyjki zupełnie nie podobały. Chcieliśmy żywej i dynamicznej akcji, mówiliśmy: "Zamiast siedzieć w gabinecie Sowy, niech napadnie na nas dziesięciu opryszków". Na niewiele się to jednak zdało, ale serial skończył się po ośmiu odcinkach.

Z innych ról Michał Szewczyk ze śmiechem wspomina jeszcze elegancika i podrywacza w "Samochodziku i templariuszach". Jego bohaterowi ciągle przydarzały się jakieś nieszczęścia, nieustannie prześladował go pech. - Reżyser Hubert Drapella ze strapioną miną informował mnie, że dzisiaj będą trudne zdjęcia. A ja mu na to, że świetnie! Przecież każdy w dzieciństwie chyba marzył, żeby w białym garniturze móc wytaplać się w błocie - śmieje się aktor. Grałem bardzo dużo, a to przecież największe marzenie aktora. No i miałem szczęście do dobrych dyrektorów.

Aktor jest szczęśliwym dziadkiem 15-letniego Michała i 11-letniej Zuzanny. Przez czternaście lat wspólnie z żoną opiekował się także dziećmi specjalnej troski. Kilka razy w tygodniu pełnili dyżury w ośrodku dla maluchów o lekkim upośledzeniu umysłowym, przygotowując je do samodzielnego, dorosłego życia. - Gdy nasze pociechy poszły w świat, zostało nam trochę wolnego miejsca w sercu - mówi ze smutkiem. Ale za moment znów jest pełnym energii, kochającym życie mężczyzną.

- Od niemal trzydziestu lat mieszkam w niewielkim domu przy ulicy Czerwonego Kapturka. Mam wspaniałych sąsiadów, wszyscy się znamy, jesteśmy jak rodzina. Świętujemy każde, nawet najmniejsze wydarzenie. Ktoś zmienił samochód, komuś urodziło się dziecko, inny wrócił z wakacji - każdy pretekst jest dobry, aby się spotkać, pożartować, czy pośpiewać we własnym gronie - mówi z uśmiechem Michał Szewczyk. - Czuję się spełnionym człowiekiem, zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Mam udane małżeństwo, kochające dzieci i wnuki.

Artur Krasicki

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Michał Szewczyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy