Maciej Stuhr: Kontrowersje to polska specjalność

Maciej Stuhr w filmie "Czerwony Kapitan" /Kino Świat /materiały dystrybutora

- Może to nie daleka zagranica, ale zdecydowanie najmocniejszy punkt w mojej międzynarodowej karierze - mówi o pracy nad "Czerwonym Kapitanem" Maciej Stuhr. W słowacko-czesko-polskiej koprodukcji wcielił się w detektywa Richarda Krauza. W rozmowie z Interią aktor opowiedział o kontrowersjach, wyzwaniach związanych z pracą w obcym języku, a także o serialu kryminalnym "Belfer".

W ciągu ostatniego roku mogliśmy oglądać pana w aż trzech polskich komediach: "Excentrykach" Janusza Majewskiego, "Listach do M. 2" Macieja Dejczera oraz w "Planecie Singli" Mitji Okorna. Wkrótce premierę będzie miał także serial "Belfer", w którym gra pan główną rolę. A tymczasem pojawia się pan w zagranicznej produkcji i to jeszcze tak różnej od pozostałych projektów. Jak do tego doszło?

Maciej Stuhr: - Cóż, zagraniczne pomysły mają to do siebie, że zwykle nie przychodzą aktorowi do głowy, tylko komuś z zewnątrz i spadają nagle, jak kamień z nieba. Z "Czerwonym Kapitanem" było podobnie. Realizowałem go w zeszłym roku, po wspomnianych "Listach do M." i "Excentrykach". To był dla mnie bardzo wymagający okres zawodowy, kiedy spłynęło do mnie wiele propozycji naraz.

Reklama

- Dlatego w tym roku postanowiłem mniej pracować i więcej czasu poświęcić rodzinie. To mi się mniej więcej udaje, tyle że co miesiąc, dwa, czy trzy przychodzę na kolejną premierę (śmiech). To naprawdę piękny moment w moim życiu, gdy nie pracując za wiele, uczestniczę co jakiś czas w święcie kina, kiedy film, na który czekałem rok czy dwa, a w przypadku "Czerwonego Kapitana" od pierwszego spotkania minęły trzy lata, wchodzi na ekrany i mogę go zobaczyć.

Praca nad "Czerwonym Kapitanem" była w jakiś sposób dla pana nowym doświadczeniem?

- Tak, "Kapitan" zajmuje dość specjalne miejsce w moim życiu. Jakby nie patrzeć, po raz pierwszy gram pierwszoplanową rolę w filmie zagranicznym. Może jest to zagranica sąsiedzka, bliska, a bohater niewiele różni się od polskich policjantów z lat 90., ale nie zmienia to faktu, że film był szykowany nie pod polską widownię, ale pod widownię słowacką. Ona właściwie kompletnie mnie nie zna, jestem dla nich kimś kompletnie nowym, dlatego była to dla mnie przygoda wyjątkowa.

Niemal jak drugi debiut.

- Po raz pierwszy od blisko dwudziestu lat uwolniłem się od swojego bagażu i mogłem pokazać się ludziom jako "carte blanche". Bez moich komedii, kabaretów, "Pokłosia", Żydów i tak dalej. Nagle jest "Czerwony Kapitan", prezentuję państwu kim jestem dzisiaj i co umiem, a państwo sobie decydują, czy to się państwu podoba, czy nie.

- Potraktowałem to jednak przede wszystkim jako rodzaj oczyszczającego doświadczenia. W 99 procentach przypadków wszystko, co robię albo mówię, jest brane przez pryzmat tego, co było wcześniej, czego dokonałem, co powiedziałem, co zrobiłem. Tutaj tak nie było. Jest ekran, zaczynają się napisy, pojawia się nazwisko: "Maciej Stuhr" i teraz patrzymy na niego. To fantastyczne uczucie, takie poczucie wolności.

Równocześnie musiało to być też duże wyzwanie. Jako detektyw słowackiej policji Richard Krauz gra pan przez cały film w obcym języku. Jak bardzo wpływało to na pracę na planie?

- To była, oczywiście, duża przeszkoda. Pomijam nawet trudność, która polegała na tym, że trzeba przygotować rolę w obcym języku - tego się można nauczyć. Nawet koza nauczy się mówić po krowiemu, jeśli poświęci temu odpowiednią ilość czasu. Jedna rzecz to jednak słowa, fraza i akcent, a druga, której nie da się już nauczyć, to cały zestaw zachowań, reakcji, intonacji i pauz. To jest największa strata, jaką ponosi aktor, grając w obcojęzycznym filmie, bo tego, co zakorzenione w kulturze, nie przeskoczy. I teraz pozostaje mu tylko mieć nadzieję, że albo jego odmienność będzie wartością dodatnią albo, niestety, okaże się minusem.

Dodatkowym ciężarem musiał być także fakt, że "Czerwony Kapitan" jest adaptacją bestsellerowej powieści Dominika Dana. To na pewno rodziło oczekiwania wśród słowackiej publiczności. Miało też jakieś znaczenia dla pana pracy?

- Bardzo duże! To jest trochę tak, jakbyśmy wyobrazili sobie u nas adaptacje powieści Miłoszewskiego albo Krajewskiego, w których angażuje się do zagrania najważniejszej postaci aktora zza granicy. Mielibyśmy pewnie jakieś niepokoje z tym związane i tak zapewne było też na Słowacji. Reżyser zdecydował się na aktora zagranicznego, żeby nie kojarzył się słowackiemu widzowi z żadnym serialem ani inną rolą, do wykreowania bohatera, którego prawie każdy Słowak zna.

- Trudno to porównać z czymś w Polsce, ale wystarczy sobie uświadomić, że w co dziesiątym domu na Słowacji jest jakaś książka o losach detektywa Krauza, przynajmniej jedna z ponad dwudziestu, które Dominik Dan napisał w ciągu dwudziestu lat. To jest jeden z najbardziej znanych słowackich bohaterów literackich. I nagle przyjeżdża aktorzyna z Polski i gania z pistoletem, grając tego bohatera.

- Łatwo sobie wyobrazić, że część Słowaków mówi w takim momencie: "Halo, chwileczkę, jak to, czy my nie mamy fajnych chłopaków u nas, żeby to zrobili?". Jednak reżyser i scenarzysta "Czerwonego Kapitana" Michal Kollar zdecydował się na ten szaleńczy krok i obsadził mnie, po tym jak zobaczył w Polsce kilka odcinków serialu "Glina". Moje obawy uspokoił nieco sukces frekwencyjny filmu na Słowacji. Uznaję to za dowód, że Słowacy jakoś mnie tam zaakceptowali.

W "Czerwonym Kapitanie" ważny dla fabuły jest kontekst historyczny opowieści. Akcja rozgrywa się w 1992 roku tuż przed rozpadem Czechosłowacji, gdy wspomnienia komunizmu były jeszcze świeże. Dla pana to kolejny po "Pokłosiu" (stosunki polsko-żydowskie) i "Obławie" (II wojna światowa) projekt osadzony i związany z trudną historią. Te tematy zawsze budzą dużo emocji i są głośno komentowane. Nie obawia się pan kontrowersji z nimi związanych?

- Muszę powiedzieć, że to jest nasza polska specjalność. Kręciliśmy ten film na Słowacji oraz w Czechach i mieliśmy wiele konferencji prasowych w czasie zdjęć oraz później, podczas premiery w Pradze i w Bratysławie, i nikt ze słowackich i czeskich reporterów nie zająknął się na temat wątków historycznych w "Czerwonym Kapitanie". Natomiast polscy dziennikarze przychodzą i mówią: "No, z tym filmem wiąże się pewnie jakaś kontrowersja...". A ja pytam: "Dlaczego państwo tak myślicie?". Oni na to: "A, bo to Kościół i bezpieka i tak dalej...".

- U nas nie zdajemy sobie sprawy, że dla Czechów i Słowaków te elementy to tylko tło historyczne do opowiedzenia historii. Nikt nie zastanawia się, tak jak u nas, czy to jest film antysłowacki lub antyczeski i czy budzi kontrowersje. To w Polsce przekroczyliśmy jakąś granicę, za którą wszystko, o czym mówimy, musi być w jakiś sposób polityczne i za czymś się opowiadać. Z pewną zazdrością patrzę na naszych sąsiadów, którzy potrafią pójść do kina i obejrzeć sobie po prostu tę opowieść. I na to namawiałbym polskich widzów - żeby poszli na  "Czerwonego Kapitana", obejrzeli film i nie zastanawiali się, czy to jest wypowiedź polityczna, czy nie. Film ma oczywiście tło, ale to jest tylko tło.

"Czerwony Kapitan" to mocne kino sensacyjne, kryminał pełną parą. Czy dzięki temu praca na planie była dla pana bardziej zabawą, grą z konwencją czy jednak przede wszystkim wyzwaniem fizycznym?

- W dużej mierze była to frajda, ale też bardzo ciężka praca. Twórcy stawali na głowie, żeby nakręcić "Czerwonego Kapitana" przyzwoicie, według wszelkich prawideł gatunku, co powodowało, że nasze dzienne normy przekraczały wszelkie normy przyjęte w świecie filmowym. To już nie było 12 godzin pracy, ale nieraz 15, 16 albo 17. W rekordowym dniu pracowaliśmy przez dziewiętnaście godzin, po to, żeby "Czerwony Kapitan" miał ręce i nogi.

- Co było jednak bardzo zastanawiające, reżyser, zwłaszcza przez pierwsze dni, kiedy brałem do ręki pistolet, podchodził do mnie i mówił: "Wiesz, bo my tu na Słowacji to nie mamy tych kryminałów. I ja się boję, że widzowie się będą śmiać, kiedy ty tutaj idziesz i śledzisz kogoś z pistoletem". Ja nieco zaskoczony pytam: "Ale dlaczego się mają śmiać, przecież to jest poważna scena?". A Michal Kollar: "Ale wiesz, w żadnym filmie na Słowacji nikt nie chodził z pistoletem, zrób to jakoś tak nie po amerykańsku, tak, żeby każdy mógł w to uwierzyć".

- To była taka uwaga, która mnie ukierunkowała na całą pracę nad "Czerwonym Kapitanem". Uświadomiłem sobie, że to jest bohater stricte amerykański, ale w takim europejskim sosie. Nie mogłem robić kalki Bruce'a Willisa, który wychyla się zza framugi i patrzy, czy tam nie stoją terroryści. Musiałem nadać temu podstawy psychologii, pokazać, że jednak ten bohater idąc przez puste mieszkanie w Brnie rzeczywiście boi się, że ktoś go może napaść. To bardzo subtelna różnica, ale kluczowa przy tym filmie.

Na pewno przydały się tu pana wcześniejsze doświadczenia. To już kolejny pana projekt kryminalny - w ostatnich latach poza serialem sensacyjnym "Glina" i "Czerwonym Kapitanem" wystąpił pan w podobnej roli także w nadchodzącym dziesięcioodcinkowym "Belfrze". Co pana przyciąga do takich właśnie opowieści "z dreszczykiem"?

- Jestem fanem kryminałów i filmów sensacyjnych. Opowiadając te emocjonujące historie, można dobrze opisać rzeczywistość, która nas otacza, co zrozumiałem na planie "Gliny" i później, oglądając serial w telewizji. Po jednej stronie mamy wątek kryminalny, który wywołuje suspens i wciąga widza, a po drugiej spotykamy bohaterów, często z pogranicza, ale też zwykłych ludzi, którzy stykają się ze zbrodnią, zderzają z nią. Przez to zderzenie na wierzch często wychodzi prozaiczne życie, nasza rzeczywistość - w wypadku "Czerwonego Kapitana" jest to rzeczywistość słowacka.

W "Belfrze" wciela się pan w tytułową postać - nauczyciela, który rozwiązuje kryminalną zagadkę. Tym razem zamiast filmu fabularnego, będziemy pana mogli oglądać w serialu...

- To dowód, że polscy twórcy idą mocno ustanowionym śladem  twórców angielskich i amerykańskich, za którymi musieliśmy się przeprosić ze słowem "serial". Jeszcze w czasach kiedy zaczynałem, 15 - 20 lat temu, słowo "serial" kojarzyło się ze wszystkim, co najgorsze i właściwie nikt z nas, ludzi, którzy poważnie myśleli o kinie, nie brał pod uwagę swojego udziału w takim przedsięwzięciu.

- Dziś sytuacja się zmieniła. I to nie dlatego, że nie mamy co grać w kinie fabularnym, tylko nagle zobaczyliśmy, że jeśli serial telewizyjny zostanie odpowiednio potraktowany przez producentów, może zyskać zupełnie inną rangę. A opowieść będziemy snuli nie przez 90 minut, a przez dziesięć godzin. W związku z czym powoli zmienia się nasza perspektywa patrzenia na zjawisko seriali. Teraz upatrujemy w tym szansy - dla kina, dla widza i dla siebie.

- I dokładnie tak potraktowałem przygodę pod tytułem "Belfer". Na planie spotkaliśmy się z Łukaszem Palkowskim, twórcą "Bogów", i scenarzystami, którzy zaproponowali świetną historię i zdecydowaliśmy, że opowiadamy tak naprawdę film fabularny w dziesięciu odsłonach. "Belfer" to historia mężczyzny, który przyjeżdża do małego miasteczka i zaczyna prywatne śledztwo w sprawie młodej, zaginionej dziewczyny. Więcej na razie nie zdradzę, ale myślę, że ta opowieść dostarczy widzom srebrnego ekranu bardzo dużo emocji. Premiera w Canal+ już w październiku.

Rozmawiał Adrian Luzar.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Stuhr | Czerwony Kapitan | Belfer (serial)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy