Reklama

Kazimierz Wichniarz: Zmyślał również zręcznie jak pan Zagłoba

Był aktorem drugiego planu. Szansę na wyjście z cienia Kazimierz Wichniarz dostał raz i wykorzystał po mistrzowsku.

Był aktorem drugiego planu. Szansę na wyjście z cienia Kazimierz Wichniarz dostał raz i wykorzystał po mistrzowsku.
Kazimierz Wichniarz (Jan Onufry Zagłoba) i Tadeusz Łomnicki (Michał Wołodyjowski) w filmie Jerzego Hoffmana "Potop" /INPLUS /East News

O tym, że Kazimierz Wichniarz zostanie aktorem, pierwszy dowiedział się nauczyciel matematyki. Chłopiec, zbierający pochwały od polonisty, z jego przedmiotu otrzymywał zwykle oceny niedostateczne.

"Kim ty, Kaziu, chcesz być w przyszłości?" - spytał niespokojny o jego dalsze losy pedagog. "Aktorem - odparł rezolutny młodzik. - Wszystko, co będę musiał liczyć, to honoraria". Za tę odpowiedź dostał wymarzoną trójkę.

Czy była to tylko sprytna wymówka, czy już wtedy bystry chłopiec z poznańskiego Górczyna porzucił dziecięce marzenia o karierze cyrkowca lub pracy misjonarskiej w Afryce - trudno orzec. Wiadomo tylko, że rodzina nie była zachwycona jego planami.

Reklama

Ojciec oczekiwał od syna zdobycia porządnego zawodu. Starszy brat Stanisław, pracownik banku, widział w Kazimierzu prawnika i gotów był sfinansować mu studia. Tylko matka, nosząca się z wiejska cicha kobiecina, wysupłała skądś i dała synowi 50 zł na egzamin do przyteatralnej szkoły aktorstwa. Zdał. Lekko nie było. Rano biblioteka (nie stać go było na własne książki), potem wykłady. Wieczorami statystował, z czasem grywał ogony.

Szkoła kosztowała 30 zł miesięcznie, za występ zarabiał złotówkę. Wydawał ją na ciastka dla dziewczyn. Na naukę zostawała noc. Gdy brakowało pieniędzy na naftę, gościny przy swej lampie użyczał mu sąsiad szewc, pracujący do późna w nocy. Po trzech latach takiej nauki Wichniarz stanął do państwowego egzaminu i wtedy okazało się, że jest za młody. W szkole nikt nie spytał go o wiek, nauczycieli zmylił dojrzały bas, jakim przemawiał młodzieniec. Tymczasem komisja pod przewodnictwem prof. Zelwerowicza zajrzała w papiery. "Nie dam dyplomu dziecku!" - oświadczył nieubłaganie Zelwer.

Kaziu musiał czekać rok, by zostać pełnoprawnym aktorem. Wyfrunął w świat. Na wschód, do Teatru Wołyńskiego, gdzie żyło się szybko i barwnie. Zespół objeżdżał Kresy w specjalnych wagonach, a mieszkańcy nadgranicznych miasteczek witali artystów z entuzjazmem. W nocy, po skończonym przedstawieniu, wielbicielki odwiedzały aktorów, wchodząc do ich sypialnych przedziałów przez okno. Płaca też była dobra - początkowo 175, potem 225 zł. Pierwszą pensję p. Kazimierz przegrał w pokera ("Od tamtej pory nie gram w karty"), za drugą kupił frak.

Sielankę przerwała wojna. Młody aktor założył mundur i poszedł na front. Potem był obóz jeniecki i kilkuletnia praca w fabryce w Mielcu w charakterze urzędnika. Jak do niej trafił? W wywiadach wspominał o ucieczce z obozu, ale szczegółów nie zdradzał. W życiorysach pisał o "nielegalnym opuszczeniu" oflagu, ale wśród dokumentów znaleźć można jedynie podpisane przez komendanta placówki zwolnienie z nakazem stawienia się w ciągu 24 godzin do pracy w mieleckiej fabryce.

Koń był za krótki

Urzędniczą karierę porzucił, gdy tylko w Mielcu pojawili się Rosjanie i idący wraz z nimi Polacy. Znów mundur - został "chorążym na funkcji aktora". Wraz z wojskowym teatrem walczył o podniesienie morale nie tylko żołnierzy, ale i cywilów. W zrujnowanej Warszawie, wśród kikutów drzew Ogrodu Saskiego, zbudowano estradę. Z pracy na scenie nie zrezygnował niemal do końca życia, choć szybko upomniał się o niego także film. Już w "Zakazanych piosenkach" można zobaczyć go jako gestapowca, potem co roku trafiała mu się jedna czy dwie filmowe role. Nigdy jednak pierwszoplanowe.

Największej roli swego życia też by pewnie nie zagrał, gdyby nie poważna choroba (zawał) Mieczysława Pawlikowskiego, który wcielił się w Onufrego Zagłobę w "Panu Wołodyjowskim". Cztery lata później, gdy rozpoczynano zdjęcia do "Potopu", reżyser Jerzy Hoffman musiał szukać kogoś nowego. Odpowiedniej tuszy, z szelmowskim błyskiem w oku, władającego szablą i jeżdżącego konno. Tusza się zgadzała (110 kg - pan Kazimierz żartował, że płacą mu od kilograma), błysk w oku też, ale ta jazda konna.

Jak sam mówił, trochę jeździł w młodości, gdy ważył 60 kg. Ale teraz... A konie grubasów nie lubią, szybko więc okazało się, że największym wyzwaniem jest dla niego przekonanie rumaka, że nie jest nowicjuszem, którego można zlekceważyć. Na pewną siebie minę aktora nabrał się początkowo reżyser, ale koń wiedział swoje. Szczerzył zęby i tulił uszy na sam widok p. Kazimierza, a gdy temu udało się już wsiąść, nieraz znajdował sposób, by szybko pozbyć się jeźdźca.

W wywiadach aktor zapewniał jednak, że nigdy nie spadł z wierzchowca, który tylko czasem "robił się za krótki". Zawsze jednak z wdzięcznością mówił o Danielu Olbrychskim, który już pierwszego dnia na planie filmowym uratował mu życie, samowolnie wstrzymując zdjęcia i przekonując Hoffmana, że zaplanowana przez niego, kręcona w pełnym galopie scena niechybnie skończy się śmiercią niewprawnego jeźdźca.

Po premierze "Potopu" Kazimierz Wichniarz dla wielu rodaków już na zawsze został Zagłobą. Inni jednak chętniej widzieli w nim króla, którego odtwarzał w popularnej telewizyjnej "Bajce dla dorosłych". Aktor stał się tak popularny, że zaczął się ukrywać przed zaczepiającymi go wszędzie wielbicielami.

Na plażę, by posiedzieć w koszu i posłuchać morza, wychodził nocą, ale i to nie gwarantowało spokoju. Zapraszano go na najdziwniejsze imprezy: raz wziął udział w dyplomatycznym raucie, urządzonym przez ambasadę Hiszpanii, a gdy spytał szefa protokołu o powód zaproszenia, usłyszał, że... są to obchody imienin króla Juana Carlosa i wypadało, by znalazła się na nich choć jedna koronowana głowa. Ponoć właśnie wtedy p. Kazimierz uznał, że czas rozstać się ze zbyt już popularnym wcieleniem.

Żona, nalewki i dzięcioł

Sława miała też jednak i dobre strony. Gdy pewnego razu w hotelu w Międzyzdrojach nie było wolnego pokoju od strony morza, wystarczyło, by negocjująca z recepcjonistą żona artysty poprosiła męża: "Kaziu, pokaż no się", by pokój się znalazł. Ale gdy pewnego razu jedna z gazet na końcu wywiadu podała ich prywatny numer i telefon zaczął dzwonić całymi dniami, wyrozumiała zwykle małżonka straciła cierpliwość.

O młodszej od siebie o sześć lat pani Mieczysławie, z którą był kilkadziesiąt lat "na dobre i na złe", słynny aktor mówił niewiele, ale zawsze w superlatywach. Jak twierdził, to jej zawdzięczał co najmniej w połowie wszystkie swe sukcesy, zdjęła mu bowiem raz na zawsze z głowy kłopoty dnia codziennego, organizując całe domowe życie. Podkreślał, że "to, że nikt Wichniarza nie widział nigdy w kolejce" to właśnie zasługa żony i pod niebiosa wynosił przygotowywane przez nią specjały: nalewki, ciasta, żurki, pieczenie, gołąbki.

Bez skrępowania przyznawał, że kocha jeść. Najlepiej wyroby swej żony, wieczorem, w spokoju, już po powrocie z teatru. Lub w dobrym towarzystwie, na ukochanej leśnej działce pod Magdalenką. Za dom służył tam państwu Wichniarzom stary powypadkowy wóz, który p. Kazimierz odkupił i wyremontował. A za kompanię, gdy akurat nie dopisali goście - ulubione wiewiórki i zaprzyjaźniony dzięcioł.

Kazimierz i Mieczysława nie doczekali się dzieci. Ona odeszła pierwsza, on - niecałe dwa lata później, w czerwcu 1995 roku. Ich grób znajduje się na Wojskowych Powązkach w Warszawie.

MD

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Kazimierz Wichniarz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy