Reklama

Jerzy Stuhr o "Rewizorze"

Do miasteczka ma przybyć "Ktoś Ważny". Miejscowi notable drżą przed wizytą, co skutkuje tym, że dają się nabrać oszustowi! Przed nami doniosłe wydarzenie. 24 listopada Teatr Telewizji pokaże premierę komedii "Rewizor" w reżyserii Jerzego Stuhra.

Dlaczego sięgnął pan po "Rewizora"?

Jerzy Stuhr: - Gwoli ścisłości, zostało mi to zaproponowane. Telewizja to wymyśliła, ale ja się zgodziłem, czyli pół na pół. A dlaczego? Zawsze staję zadziwiony wobec ponadczasowości pewnych autorów. Chodzi o to, że w każdej epoce widz może zobaczyć swój "dzień dzisiejszy". Wystarczą drobne retusze, żeby nagle dzieło zabrzmiało niesłychanie aktualnie. A mnie zawsze interesował psychologiczny problem władzy. Co powoduje, że damy się upokorzyć, zbłaźnić, by tę władzę uzyskać.

Tym upokorzeniom dla władzy poddajemy się świadomie?

Reklama

- Niedawno widziałem pewnego polityka, który stanął przed innymi i oświadczył, że jest bardzo skruszony i chce powrócić na łono partii. Przecież się zbłaźnił! I to są bohaterowie "Rewizora". Zastanawiam się na przykład, dlaczego dziś tak rośnie biurokracja? Bo jeden się boi drugiego i dlatego jesteśmy odsyłani od Annasza do Kajfasza. Przecież to czysty Gogol. Jeszcze jedna pieczątka, i jeszcze!

A myślał pan o konfrontacji z poprzednimi inscenizacjami "Rewizora"?

- Nie, nie przejmowałem się. Nawet tą słynną, z Łomnickim. W ten sposób nie tracę swojego punktu widzenia. Poza tym mój spektakl traktuje jeszcze o czymś innym: o okrucieństwie młodych ludzi. Ile razy ja się z tym spotykam, że nie jestem młodym ludziom już potrzebny. Tak! Nie chcą korzystać z moich doświadczeń. Chcą robić swoje. Taki jest też mój Chlestakow.

W tej roli zresztą debiutant, Adam Serowaniec.

- Bardzo o to walczyłem, a nie było łatwo. Ale uparłem się, że musi być jak u Gogola, dwadzieścia trzy lata. Chłopak, który orientuje się, że może oszukać starców i robi to bezwzględnie. Takich młodych ludzi widzę dziś na co dzień.

Czy my, odbiorcy tej sztuki, wiemy, że "z siebie samych się śmiejemy"?

- Nie chcę zdradzać tajemnicy interpretacji tego tekstu. U mnie jest troszkę inna - to raczej pytajnik niż stwierdzenie. Jakby Horodniczy pytał: Czy wiecie, że z samych siebie się śmiejecie? Gdybyśmy pokaz tego mojego "Rewizora" zrobili w sejmie, bo bywają takie pokazy, i padłoby to pytanie, ciekawe, jak posłowie by to odbierali. Nawet nie wiem, czy chciałbym przy tym być, bo nie lubię patrzeć, jak ludzie się zawstydzają.

Wie pan, że Empik wydał serię cytatów z "Kilera" na gadżetach? Co pan, komisarz Ryba, o tym sądzi?

- Wie pani, gram w spektaklu "33 omdlenia" - w pewnej chwili mój bohater budzi się z tego omdlenia i mówi: Ciemność. W tym momencie widownia ryczy. Ale nie z tekstu Czechowa, prawda? Więc do tych gadżetów i tego, że ludzie na pamięć znają dialogi z filmów, w których występowałem, jestem przyzwyczajony. Wiem, że cytaty z nich mają w komórkach jako sygnały. Pewnie przejdą do legendy.

Na ekrany kin właśnie wszedł pana film pod znamiennym tytułem "Obywatel". Czy jego bohater Jan Bratek to kolejne wcielenie obywatela Jana Piszczyka?

- Wolałbym, by to wynikło z jego perypetii, a nie żeby tak od razu wrzucić w piszczykowatą szufladkę, która zresztą, powiem pani, nie dla wszystkich jest uchwytna. Robię takie próby na swoich studentach. To w końcu szkoła teatralna. Mówię im: - Chciałbym, żeby to było w tradycji Munka (reżyser "Zezowatego szczęścia" z Piszczykiem, 1960 r.). I, uwaga, powstaje problem: kto to jest Munk? Dopiero kiedy się dostaną w ręce profesorów od historii filmu, czegoś tam się dowiedzą, ale nie wiem, czy zapamiętają. Z tymi skojarzeniami trzeba więc ostrożnie. A mój film to opowieść o reprezentancie pokolenia, którym historia mocno miotała. Czyli mojego pokolenia. Ale też o takim reprezentancie, który tej historii nie tworzy. To nie bohater, tylko poddany, czyli jak 95 procent naszych obywateli. Jeżeli widownia by się z nim utożsamiła, to byłby mój sukces.

Niedawno ukazała się książka "Mrożek w odsłonach", w której m.in. właśnie pan go wspomina.

- Znałem go osobiście. Całe życie z nim spędziłem. Nad jego trumną powiedziałem, że był człowiekiem, przy którym nie krępowałem się milczeć. Poza tym zaszczepił we mnie ten rodzaj poczucia humoru, które przejawia się wyjściem z realistycznych przesłanek, a dojściem do absurdu. Dzięki niemu tak patrzę na świat.

Pana ulubione jego dzieło?

- Na przykład "Czarowna noc" - dziś nie do wystawienia. Przecież nigdzie nie ma już takich hoteli, gdzie by dwóch obcych facetów zakwaterowano w jednym pokoju (śmiech). Ale "Emigranci" i "Tango" to jedne z największych sztuk w historii polskiego teatru. Jak chamstwo zalewa wyższe rejony. To są wielkie problemy.

Proszę wybaczyć, czy choroba pana zmieniła?

- Tak, każdego zmienia. Ma się inne spojrzenie na świat. Dzięki niej stałem się bardzo wyrozumiałym człowiekiem. Wzrosło u mnie też poczucie wartości dnia dzisiejszego. I może dlatego bardzo intensywnie go przeżywam.

Rozmawiała Katarzyna Sobkowicz.

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Telemax
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Stuhr
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy