Reklama

Jeff Bridges w sequelu kinowego hitu

Jeff Bridges nigdy nie stracił nadziei, że pewnego dnia wystąpi w kolejnej części filmu "Tron". Dziś, 28 lat po tym, jak zagrał w słynnej, kultowej już produkcji z 1982 roku, aktor wraca do cyfrowego świata, ponownie wcielając się w wizjonerskiego twórcę gier komputerowych.

- Nie jestem zaskoczony naszym powrotem - mówi Bridges, który 4 grudnia skończył 61 lat. - Być może pewnym argumentem wyjaśniającym, dlaczego druga część pojawia się właśnie teraz, jest fakt, że wielu dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków pamięta "Tron" z czasów swojego dzieciństwa, gdy namiętnie oglądali filmy i grali w gry komputerowe. "Tron: Dziedzictwo" może obudzić w sercach ludzi czułe wspomnienia i do pewnego stopnia wskrzesić ich dziecięce lata.

Reklama

Na początku filmu "Tron: Dziedzictwo" widz dowiaduje się, że Kevin Flynn od dwudziestu lat uznawany jest za zaginionego. Mężczyzna zniknął, porzucając nie tylko swoją firmę ENCOM International, ale też małego synka, Sama. Tymczasem okazuje się, że przez cały ten czas Flynn uwięziony był w cyfrowym świecie, który sam stworzył. Teraz od dorosłego już Sama (Garrett Hedlund) zależy, czy zdoła wedrzeć się do pulsującej jasnymi kolorami i świetlnymi cyklami rzeczywistości, by uratować swojego ojca. U jego boku stoi piękna wojowniczka, Quorra (Olivia Wilde, znana z serialu "Dr. House), ale przeszkodzić chce im Clu 2.0 (gra go również Bridges), czarny charakter z pierwszego filmu, którego groźna potęga wzrosła wręcz wykładniczo.

- Bardzo ważny był dla mnie wątek ojcowsko-synowski - słyszę w słuchawce głos Bridgesa, który w charakterystyczny dla siebie, zwięzły sposób opowiada mi o filmie, siedząc w pokoju hotelowym w Los Angeles. - Chciałem, żeby w tym obrazie znalazły się nie tylko efekty specjalne, ale też wspaniała historia. Wyobrażałem go sobie jako szansę na stworzenie współczesnego mitu technologicznego, w którym zawarta zostanie również opowieść o przekazywaniu przez nas tego technologicznego świata naszym dzieciom; o tym, jak te dzieci będą przejmować ten świat w posiadanie - i wreszcie w jaki sposób my będziemy mogli pomóc im w tym zadaniu.

- Mimo tego wszystkiego, co dzieje się na ekranie, znalazło się miejsce i dla tych treści.

Pierwszy "Tron" pochłonął około 17 mln dolarów, co jak na tamte czasy było pokaźną sumą, a przez cały okres wyświetlania w kinach zarobił 33 mln dolarów. Z większości doniesień wynika, że budżet "Tron: Dziedzictwo" przekroczył barierę 200 mln dolarów.

Koszty kosztami, ale Bridges zapewnia, że ekipa zainwestowała w produkcję czas, środki i rozwiązania technologiczne odpowiednie do tego, by oddać sprawiedliwość ambitnym efektom wizualnym najnowszej generacji.

- Kiedy kręciliśmy pierwszą część filmu "Tron", wszystko zostało zrobione tak, jak należy - mówi - ale technologia nie była wówczas tym, czym jest teraz. To kolejny powód, dla którego chciałem wystąpić w tym filmie. To była okazja, by przekonać się, co branża ma dzisiaj do zaoferowania pod względem najnowszych rozwiązań. Miałem z tym do czynienia już przy okazji "Iron Mana", ale to było coś innego.

- Praca na planie obrazu "Tron" była szczególnie fascynująca - kontynuuje - ponieważ kręciłem sceny bez udziału jakiejkolwiek kamery. Dysponujemy obecnie zdumiewającą technologią, jeśli chodzi o grę aktorów. To coś niezwykle ekscytującego, dlatego, że na ekranie mogę być sobą w dowolnym wieku. W filmie widz patrzy na mnie sprzed trzydziestu lat. Fascynujące jest obserwowanie, jak robią to specjaliści.

- Flynn i Clu 2.0 to do pewnego stopnia dwie odrębne postacie - dodaje Bridges. - Są ze sobą mocno związani i każdy z nich stanowi część drugiego, ale tak naprawdę są to dwa różne aspekty tego samego bohatera, co udało nam się przekazać dzięki zastosowanej technologii.

Na planie produkcji "Tron: Dziedzictwo" "stare" spotkało się z "nowym" na jeszcze wiele innych sposobów. Nic nie obrazuje tego lepiej, niż fakt, że do Bridgesa dołączyli Steven Lisberger i Joseph Kosinski. Lisberger, odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię oryginalnego "Tron", powrócił jako producent sequela. Dla Kosinskiego z kolei "Tron: Dziedzictwo" stał się reżyserskim debiutem.

- Ludzie z Disneya rozegrali to właściwie - radośnie stwierdza Bridges. - Inna wytwórnia mogłaby odsunąć twórcę oryginału na plan dalszy, a tymczasem oni autentycznie włączyli Steve'a w prace nad filmem. To wspaniałe, bo, o ile "Tron: Dziedzictwo" broni się jako samodzielny film - widz nie musi znać oryginału, żeby zrozumieć akcję - ci, którzy znają obraz z 1982 roku, uznają, że sequel doskonale się z nim łączy. Wszyscy liczyliśmy na to, że Steve Lisberger poprowadzi nas właściwą drogą.

Przeczytaj naszą recenzję filmu "Tron: Dziedzictwo"

- Natomiast Joe okazał się wspaniałym reżyserem - dodaje. - Mam niesamowite szczęście w życiu, jeśli chodzi o reżyserów-debiutantów. Scott Cooper, który nakręcił "Szalone serce", również był debiutantem - a poprowadził mnie do Oscara.

Bridges przyznaje, że wciąż pławi się w blasku pamiętnego rozdania Nagród Akademii z 2010 roku, podczas której to gali otrzymał Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego.

Zobacz zwiastun "Szalonego serca":

- Zostać wyróżnionym przez "swoich", przez ludzi, którzy robią to samo, co ty - to wspaniałe uczucie - mówi. - Otworzyło to przede mną cały wachlarz wspaniałych możliwości. Nie tyle chodzi mi o scenariusze - miałem bowiem to szczęście, że przez wszystkie te lata trafiały do mnie rewelacyjne scenariusze - co o muzykę. "Szalone serce", którego tematem była muzyka, rozpalił muzykę również we mnie. Obecnie nagrywam album z T-Bone Burnettem (legendarnym kompozytorem i producentem, który napisał większość piosenek na ścieżkę dźwiękową "Szalonego serca" - przyp. aut.). Zdecydowanie można powiedzieć, że Oscarowi zawdzięczam to także.

Bridges ukończył zdjęcia do "Tron: Dziedzictwo" jeszcze przed szczęśliwą dla niego Oscarową galą. Jego prawdziwym pierwszym "pooscarowym" filmem będzie "Prawdziwe męstwo" - remake westernu z 1969 r., w którym rolę główną zagrał sam John Wayne. Oprócz Bridgesa w obsadzie filmu znaleźli się Matt Damon i Josh Brolin. Jest to kolejne wspólne przedsięwzięcie aktora oraz Joela i Ethana Coenów. To właśnie dla braci stworzył przecież jedną ze swoich najsłynniejszych ról, Jeffreya "The Dude" Lebowski w filmie "Big Lebowski".

- "Prawdziwe męstwo" to była oferta, której nie mogłem odrzucić - mówi Bridges. - Po pierwsze, była to okazja, by znów popracować z braćmi. Marzyłem o tym już od dłuższego czasu. Poza tym byłem ciekawy, dlaczego chcieli nakręcić właśnie "Prawdziwe męstwo". Wydawało się, że w ich przypadku to osobliwy wybór - ale w swoim czasie dowiedziałem się od nich, że tak naprawdę nie mają zamiaru robić remake'u tamtego westernu. Chcieli raczej zrealizować swój film, opierając się na książkowym pierwowzorze Charlesa Portisa.

- Nie czytałem tej książki - przyznaje Bridges - więc nadrobiłem zaległości, i wtedy dopiero zrozumiałem zamysł braci. Książka jest w istocie dość "coenowska", a dodatkowo jest to świetna opowieść.

Bridges nie ma na razie w planach kolejnego filmu. Chce za to skończyć nagrywanie płyty z Burnettem, a następnie pojechać w promującą album trasę koncertową. Aktor zamierza również poświęcić więcej czasu obowiązkom, jakie spoczywają na nim z racji pełnienia funkcji rzecznika akcji "No Kid Hungry", która stawia sobie za cel wyeliminowanie problemu głodu wśród amerykańskich dzieci do 2015 roku.

- Moim zdaniem istnieje bardzo realna możliwość, że uda nam się to osiągnąć - mówi Bridges. - Obecnie sytuacja jest krytyczna. Według danych Departamentu Rolnictwa, w USA żyje siedemnaście milionów dzieci, u których stopień niedożywienia nie pozwala na prowadzenie aktywnego, zdrowego życia. Oznacza to, że problem dotyczy jednego na czworo dzieci. Statystyki są bezlitosne, ale dobra wiadomość jest taka, że wdrożono już odpowiednie programy, takie jak rozdawnictwo znaczków żywnościowych SNAP, program żywnościowy WIC dla kobiet, niemowląt i dzieci, czy specjalne akcje dożywiania dzieci w szkołach.

- Problem w tym, że potencjał tych programów nie jest w pełni wykorzystywany - dodaje aktor. - Władze stanowe mają do dyspozycji okrągły miliard dolarów z funduszy federalnych, ale pieniądze te nie docierają do potrzebujących dzieciaków. Dlatego współpracujemy z gubernatorami i burmistrzami miast w poszczególnych stanach, by ustalić, na jakim etapie zaczyna się niedrożność kanałów pomocowych. Do problemu podchodzimy z niemal chirurgiczną precyzją, i już możemy pochwalić się świetnymi wynikami.

"Tron: Dziedzictwo" to wyjątkowa pozycja w filmografii Bridgesa i zaledwie drugi w jego karierze sequel (pierwszym było "Texasville" Petera Bogdanovicha (1990), nawiązujące do "Ostatniego seansu filmowego" (1971), obrazu, który uczynił z Bridgesa gwiazdę). W jakie inne postaci spośród tych, które odtwarzał w swojej karierze, chciałby wcielić się ponownie? Czy byłby to "The Dude" Lebowski, a może "Gwiezdny przybysz" z nakręconego w 1984 r. filmu pod tym samym tytułem? A może Bad Blake z "Szalonego serca" lub Jack Baker ze "Wspaniałych braci Bakerów"?

Bridges nie zastanawia się długo.

- Byłby to Duane Jackson. Wiesz, kto to jest? - upewnia się. - To ten gość, którego zagrałem w "Ostatnim seansie filmowym" i "Texasville". Larry McMurtry (autor powieści, na podstawie których nakręcono oba filmy - przyp. tłum.) napisał jeszcze trzy książki w ramach tej serii. Rozmawiałem już z Peterem Bogdanovichem - będziemy się starali zrealizować jeszcze kilka filmów z tego cyklu.

Ian Spelling

New York Times

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Jeff Bridges | Tron: Dziedzictwo 3D | film | aktor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy