Reklama

Janina Romanówna: Chodziły na nią tłumy

Przebywanie w jej towarzystwie nobilitowało. Była uosobieniem elegancji, taktu i uroku osobistego.

Przebywanie w jej towarzystwie nobilitowało. Była uosobieniem elegancji, taktu i uroku osobistego.
Janina Romanówna /Michael Nash / AP/ FOTOLINK /East News

Takich aktorek i ludzi już dziś nie ma - wzdychają wszyscy, którzy mieli szczęście zetknąć się z Janiną Romanówną. Nie tylko była wielką damą polskiej sceny, była też wspaniałym człowiekiem. Uwielbiała ją publiczność, uwielbiali ją koledzy. Reprezentowała klasę, która już nie istnieje. Przebywanie w jej towarzystwie nobilitowało. Była przemiłą, pełną uroku osobą. Elegancką, subtelną, wrażliwą. Miałem szczęście znać ją osobiście. Podziwiać jej kunszt aktorski.

Urodziła się we Lwowie 9 października 1904 roku w rodzinie artystycznej. Jej ojciec Władysław Roman był znanym aktorem i śpiewakiem teatrów lwowskich. Droga na scenę wiodła go przez zakon dominikanów. Długotrwała choroba płuc zmusiła go do opuszczenia klasztoru i wyjazdu na wieś. Potem uczył się sztuki aktorskiej u Anastazego Trapszy w Warszawie. Debiutował w lipcu 1888 roku w wodewilu "Podróż po Warszawie" w teatrzyku ogródkowym Alhambra.

Niestety córce nie dane było poznać ojca - Władysław zmarł w 1905 roku, kiedy Janina miała niespełna trzy miesiące. Jego ostatnią rolą był Śmiech w sztuce "Legenda" Stanisława Wyspiańskiego. Na premierze wystąpił z wysoką gorączką. Grał do końca, umarł kilka dni później - bowiem wywiązało się ostre zapalenie opłucnej. Pochowano go na Cmentarzu Zamarstynowskim we Lwowie. Na pogrzebie pojawiło się zaledwie kilka osób. Jego przyjaciel, reżyser Tadeusz Pawlikowski, włożył mu do trumny skrypt z rolą Autolikusa ze spektaklu "Zimowa opowieść" Williama Szekspira na znak, że nikt jej już nie zagra tak jak on. "Był prosty, chwilami maluczki, cichy, a przez to był wielki i pozostanie wielki" - napisała o nim Gabriela Zapolska.

To po ojcu Janina odziedziczyła talent aktorski. Mamą pani Janiny była Michalina z Florczaków. To na niej spoczął ciężar wychowania córki. I udało jej się znakomicie. Ale o los rodziny dbał też Tadeusz Pawlikowski, który był wielkim admiratorem talentu Władysława Romana. Władysław, oprócz córki, osierocił też syna Mieczysława. Do zawodu aktorskiego przygotowała ją wielka Tekla Trapszo. Śpiewu uczyła profesor Zofia Frankowska.

Janina Romanówna na scenie debiutowała w wieku 17 lat rolą Kasztelanki w sztuce "Don Juan" Tadeusza Rittnera na deskach Teatru Wielkiego we Lwowie. Trzy lata później w 1924 r. przyjechała do Warszawy. Juliusz Osterwa zaangażował ją do Teatru Narodowego. Zagrała z nim w "Mazepie" Juliusza Słowackiego. On wystąpił w tytułowej roli, ona grała Amelię. Po roku przeniosła się do Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego. Kierował nim Aleksander Zelwerowicz. Zagrała tam m.in. Rosalindę w"Jak wam się podoba", Horodniczankę w "Rewizorze" i Rozynę w "Cyruliku sewilskim".

Reklama

W 1926 roku znowu miała szczęście. Zaproponował jej współpracę dyrektor Arnold Szyfman. W swoim prywatnym Teatrze Polskim. Była czołową aktorką tej sceny do wybuchu drugiej wojny światowej w 1939 roku. Nie tylko była wielką, ale także - jak się mówi w środowisku - kasową aktorką. Chodziły na nią tłumy. Ratowała dyrektorowi Szyfmanowi płynność finansową, grając, obok znakomitych ról dramatycznych - Anetkę w komedii muzycznej "Rozkoszna dziewczyna". Dzięki Romanównie Szyfman mógł wystawiać sztuki z wielkiego repertuaru. Chociażby "Dziady" Adama Mickiewicza.

W czasie drugiej wojny światowej i okupacji niemieckiej pani Janina nie występowała na scenie. Wraz z innymi wielkimi aktorkami: Mieczysławą Ćwiklińską, Zofią Lindorfówną, Marią Gorczyńską, Karoliną Lubieńską i Krystyną Zelwerowicz była udziałowczynią i kelnerką w kawiarni "U Aktorek", co jakiś czas dawała tam też mini recitale. Koncertowała w prywatnych mieszkaniach. Wzbudzała zachwyt piękną i finezyjną interpretacją francuskich piosenek. Udziałowczynie współpracowały z Ruchem Oporu. Część swoich dochodów przeznaczały na działalność konspiracyjną.

Po wojnie Janina Romanówna wróciła na scenę Teatru Polskiego, z tą jednak różnicą, że został upaństwowiony. Spędziła w nim resztę swojego artystycznego życia, aż do przejścia na emeryturę w 1973 roku. Rolą, którą pożegnała się ze sceną i publicznością była Sybilla w sztuce "Noe i jego menażeria". Pierwszą po wojnie - tytułowa w "Penelopie" Morstina. Potem grała m.in. hrabinę Idalię w "Fantazym" Słowackiego, Elwirę w "Mężu i żonie" Fredry w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego. Z tym spektaklem zespół wyruszył do Paryża. Grany był również w Londynie. Brawurową i rewelacyjną jej rolą zagraną po włosku była królowa Bona w sztuce Morstina "Polacy nie gęsi". Była cudowną Dulską w "Moralności pani Dulskiej".

Spełniała się też jako pedagog w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Jej uczniami byli m.in. Lucyna Winnicka, Alicja Pawlicka, Janina Traczykówna, Andrzej Seweryn, Ignacy Gogolewski. W filmie rzadko występowała, ale do dziś pamięta się jej rolę hrabiny w "Lalce" Wojciecha Jerzego Hasa. W serialach nie grała.

Była żoną znakomitego dyrygenta Opery Warszawskiej Mieczysława Mierzejewskiego. Pan Mieczysław był dyrygentem wszechstronnym. W repertuarze koncertowym posiadał utwory największych światowych kompozytorów. Byli znakomitym, kochającym się małżeństwem. Mieszkali w Alei Szucha w Domu Aktora.

Często odwiedzałem Janinę. W ostatnim okresie codziennie rozmawialiśmy przez telefon. Oczywiście o teatrze. (przed laty Witold Sadowy i Janina Romanówna zagrali razem w w komedii Goldoniego "Sprytna wdówka" - przyp. red.) W tym okresie raz tylko udało mi się złożyć jej wizytę. Nie chciała się pokazywać. Mówiła, że mam ją zachować w pamięci taką jaką była dawniej. Niewiele się zmieniła. Zmalała tylko. Cierpiała bardzo. Miała problemy z kręgosłupem.

W dniu jej ostatnich, 87. urodzin, 9 października 1991 roku posłałem jej bukiet kwiatów z życzeniami. Zatelefonowała do mnie tego samego dnia, dziękując za pamięć. Jej głos był zmieniony. Miała trudności z mówieniem. To była nasza ostatnia rozmowa. Dwa dni później, 11 października odeszła na zawsze. Jej serce przestało bić. Ale jej nazwisko na zawsze zostało w historii polskiego teatru.

Witold Sadowy


Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy