Reklama

Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz: Najbarwniejszy duet polskiego kina

Poznali się na planie filmowym, ale bardzo szybko okazało się, że łączy ich nie tylko angaż do "Rejsu" Marka Piwowskiego. Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz stworzyli najbarwniejszy duet w kinie szarego PRL-u, a poza nim stali się symbolem prawdziwej męskiej przyjaźni.

Poznali się na planie filmowym, ale bardzo szybko okazało się, że łączy ich nie tylko angaż do "Rejsu" Marka Piwowskiego. Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz stworzyli najbarwniejszy duet w kinie szarego PRL-u, a poza nim stali się symbolem prawdziwej męskiej przyjaźni.
Irena Iżykowska, Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz w filmie Marka Piwowskiego "Rejs" (1970) /East News/POLFILM

Kiedy gdziekolwiek pojawiał się Jan Himilsbach, tam zaraz rozglądano się za Zdzisławem Maklakiewiczem. Zwykle prędzej czy później przychodził ten drugi - wspominają znajomi obu panów.

Choć pamiętamy ich głównie z "Rejsu" (1970), "Wniebowziętych" (1973) i "Jak to się robi" (1974), pozostawili wrażenie, jakby grali ze sobą w co najmniej kilkunastu produkcjach. Dla miłośników kina szybko stali się jedynym w swoim rodzaju, nierozłącznym duetem.

Kłócili się i godzili

Stało się tak m.in. dlatego, że od czasu "Rejsu" Marka Piwowskiego, na planie którego się poznali, można ich było prywatnie zobaczyć np. w stołecznych lokalach.

Reklama

- Maklakiewicz i Himilsbach upijali się z dużą radością, ale potem mieli do siebie o to pretensje. Zarzucali sobie, że jeden drugiego upił. Zaczynali się kłócić, aż w końcu pili na zgodę i wszystko zaczynało się od początku - wspominał reżyser filmu.

Koledzy z planu szybko się zaprzyjaźnili, choć nikt tak naprawdę nie wiedział, jak to się stało, że Himilsbach, kamieniarz z Powązek z literackimi ambicjami (był autorem cenionych opowiadań, m.in. "Monidła"), stał się bratnią duszą dla wykształconego aktora. Zostali także bohaterami mnóstwa anegdot, ale do końca nie wiadomo, które są prawdziwe.

W jednej z nich panowie prowadzili ze sobą dialog na temat alkoholowych zakupów: - Zdzichu, to ile w końcu bierzemy? Jedną czy dwie? - Eee, dwie to będzie za dużo, jedną chyba. - A jak zabraknie? - No dobra Jasiu, weźmy dwie. - Dzień dobry. Prosimy skrzynkę wódki i dwie oranżady.

Ich znajomi uwielbiali, kiedy Himilsbach i Maklakiewicz zaczynali opowiadać historie, bo jeden i drugi miał do tego wielki talent. Przy czym opowieści Jana Himilsbacha zazwyczaj nie traktowano na serio, ponieważ najlepszy kamieniarz wśród aktorów i pisarzy w kółko zmieniał wersje wydarzeń i ubarwiał stare opowieści nowymi wątkami. Nikt jednak nie miał o to do niego pretensji. Dzięki niemu było przecież weselej, a tego w PRL-owskiej rzeczywistości brakowało.

Jak to mówił w filmie "Wniebowzięci" bohater grany przez Maklakiewicza: "Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać". A poza tym wszystko bardzo chętnie wybaczano aktorowi, który z dumą podkreślał, że wbrew obowiązującemu kalendarzowi, w dokumentach w rubryce "urodzony" wpisano mu nieistniejącą datę 31 listopada.

Czas pożegnań

Niestety, przyjaźń Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza nie trwała długo. Według relacji pierwszego z aktorów ich ostatnie spotkanie przy kieliszku wyglądało następująco: "Ja mu powiedziałem: Zdzisiu, przestań pić wódkę, bo się wykoleisz. A sam byłem na bani".

Zdzisław Maklakiewicz zmarł 9 października 1977 roku w tajemniczych okolicznościach, w wieku 50 lat. Został pobity w okolicy Hotelu Europejskiego w Warszawie, ale dokładnie wszystkiego nie wyjaśniono. Jego przyjaciel zamiast kwiatów, miał na ostatnie pożegnanie przynieść czekoladki.

Zresztą w przypadku Jana Himilsbacha trudno napisać, że pożegnał się ze Zdzisławem Maklakiewiczem. Anegdota mówi, że dwa dni po pogrzebie zadzwonił do matki  zmarłego i zapytał: "Zdzisiek jest?". A kiedy usłyszał, że przecież dobrze wie, że syn umarł, bo był na jego pogrzebie, odpowiedział: "Wiem, ale mi się w to, k... nie chce wierzyć". Sam przeżył przyjaciela o 11 lat. Zmarł w wieku 57 lat 11 listopada 1988 roku.

Jak opisuje Maciej Łuczak w książce "Wniebowzięci, czyli jak to się robi hydrozagadkę", na jego pogrzebie nie obyło się bez wesołego akcentu. Wszyscy bowiem znali zachrypnięty głos Himilsbacha. Kiedy więc ksiądz powiedział: "Żegnaj Janku, już nigdy nie usłyszymy twojego ciepłego, aksamitnego głosu" - zebrani wybuchnęli śmiechem.

Adam Piosik

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Jan Himilsbach | Zdzisław Maklakiewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy