Reklama

Jak Patryk Vega został milionerem, czyli ile zarabiają polskie filmy

Nie od dziś wiadomo, że kino to lukratywny biznes. W 2019 roku na superhicie "Avengers: Koniec gry" wytwórnia Disney zarobiła "na czysto" blisko miliard dolarów. W 2015 roku podobną kwotę przyniosły twórcom "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy". Takie sumy potrafią przyprawić o zawrót głowy. Polscy filmowcy nie mogą co prawda liczyć na równie wysokie zarobki, jak gwiazdy Hollywood, nie zmienia to jednak faktu, że jeden duży kinowy przebój potrafi zapewnić dostatnie życie. Jak Patryk Vega dorobił się milionów?

Nie od dziś wiadomo, że kino to lukratywny biznes. W 2019 roku na superhicie "Avengers: Koniec gry" wytwórnia Disney zarobiła "na czysto" blisko miliard dolarów. W 2015 roku podobną kwotę przyniosły twórcom "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy". Takie sumy potrafią przyprawić o zawrót głowy. Polscy filmowcy nie mogą co prawda liczyć na równie wysokie zarobki, jak gwiazdy Hollywood, nie zmienia to jednak faktu, że jeden duży kinowy przebój potrafi zapewnić dostatnie życie. Jak Patryk Vega dorobił się milionów?
Filmy Patryka Vegi przynoszą miliony złotych zysku /Agencja SE /East News

Filmowe imperium Vegi

Produkcja filmowa to nie tania broszka. By wyprodukować w Polsce film, potrzeba zwykle pomiędzy 5 a 10 milionów złotych. Choć blednie to w porównaniu do 40 milionów dolarów, które średnio na każdą produkcję wydaje się w USA, wciąż jest to znacząca kwota. Co za tym idzie - niewiele jest w Polsce osób, które stać na wyprodukowanie własnego filmu. Patryk Vega jest jedną z nich.

Podczas gdy inni twórcy uciekają się po pomoc do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który rocznie dofinansowuje kilkadziesiąt produkcji, lub szukają producentów za granicą czy w największych stacjach telewizyjnych, Vega jest ewenementem. Właściciel firmy produkcyjnej Vega Investments korzysta przede wszystkim z pieniędzy prywatnych inwestorów, przekonując ich wizją bardzo wysokiego zarobku w krótkim czasie. I potrafi ten zarobek zagwarantować...

Reklama

Twórca hitów "Pitbull" czy "Kobiety mafii" zapewnił sobie reputację reżysera, który może zrealizować film w błyskawicznym tempie i przy stosunkowo niskich kosztach (np. "Kobiety mafii 2" kosztowały 5,3 miliona zł, a "Polityka" - 7,4 miliona). Choć nieraz cierpi na tym jakość, Vedze udaje się kręcić kolejne produkcje, nie przekraczając kosztorysów, na dodatek potrafi przygotować nawet trzy lub cztery filmy na rok! Biorąc pod uwagę popularność jego kina, nic dziwnego, że reżyser stał się w ostatnich latach prawdziwą maszyną do robienia pieniędzy.

By uświadomić sobie o jakich kwotach mowa, wystarczy zebrać wyniki finansowe kilku ostatnich filmów reżysera. W 2016 roku "Pitbull: Niebezpieczne kobiety" zobaczyło 2,87 miliona widzów, wydając na bilety 58,5 miliona złotych, przeboje "Botoks" (2,31 mln widzów) i "Kobiety mafii" (2,03 mln widzów) zarobiły w kinach odpowiednio ok. 49 i 45 milionów, a słynna "Polityka" (1,89 mln widzów) szacunkowo ok. 40 milionów.

Oczywiście, jedynie ułamek tej kwoty dociera do producentów filmu: od podanych sum trzeba odliczyć nawet 50%, które idzie do kieszeni właścicieli kin, a także koszt wyprodukowania, promocji i dystrybucji filmu. Mimo to liczby robią wrażenie: na "Botoksie" i "Kobietach mafii" czysty zysk dla firmy Patryka Vegi w samym 2018 roku wyniósł 11,2 miliona, a "Polityki" w 2019 roku ok. 7 milionów. Do wpływów z kin należy doliczyć te z emisji filmów w telewizji oraz wyświetleń w serwisach VOD takich jak Netflix czy Showmax. Nic zaskakującego, że nawet wielomilionowe pozwy, którymi grożono Vedze przed premierą "Polityki", nie robiły na reżyserze najmniejszego wrażenia.

Raz na wozie...

Choć trudno odebrać Patrykowi Vedze status najlepszego biznesmena wśród polskich reżyserów, wcale nie jest rekordzistą. W 2018 roku niespodziewanie milionerem został inny polski twórca - dotąd słynący przede wszystkim z sukcesów artystycznych, a nie box office'owych. Chodzi oczywiście o Wojciecha Smarzowskiego, reżysera "Wesela", "Róży, "Wołynia" czy... "Kleru".

To ten ostatni tytuł zapewnił Smarzowskiemu najsolidniejszy zastrzyk gotówki, bijąc wszelkie możliwe rekordy popularności. W ciągu kilku miesięcy kontrowersyjny "Kler", traktujący o polskim duchowieństwie, zobaczyło ponad 5 milionów widzów, którzy na bilety wydali naprawdę zawrotną sumę - 105,3 miliona złotych. Film Smarzowskiego miał z kolei budżet rzędu 10,4 miliona złotych, co oznacza przychód 10-krotnie większy od kosztów! Takie historie nawet w Hollywood są rzadkością...

Jeśli do kieszeni reżysera trafiłaby choć jedna dwudziesta tej kwoty (co nieraz zdarza się w USA), Smarzowski nie musiałby robić już w życiu żadnego innego filmu... Na całe szczęście twórca takiego scenariusza nawet nie brał pod uwagę - już pracuje nad kolejnym dziełem, które będzie kontynuacją kultowego "Wesela". Dzięki sukcesowi "Kleru" przy "Weselu 2" wynegocjował jednak znacznie wyższy budżet - produkcja filmu będzie kosztowała aż 25,6 miliona złotych.

Na liście największych finansowych przebojów w historii naszej kinematografii znajdziemy też oczywiście inne głośne tytuły. Prawdziwą kopalnią złota okazała się seria filmów świątecznych "Listy do M.". Od 2011 roku doczekała się trzech części, z których każda kolejna nie tylko gromadzi więcej widzów, ale i zarabia więcej - kolejno ok. 44, 54 i 65 milionów złotych przy budżetach oscylujących zapewne w przedziale 7-10 milionów.

Nie brakuje też "złotych strzałów", jak komedia "Lejdis" Tomasza Koneckiego z 2008 roku (2,5 mln widzów, blisko 42 mln złotych z biletów), "Bogowie" Łukasza Palkowskiego o Zbigniewie Relidze, którzy w 2014 roku zarobili ponad 40 milionów złotych (2,26 mln widzów) czy zeszłoroczny "Miszmasz czyli Kogel Mogel 3", który przy widowni na poziomie blisko 2,4 miliona zarobił ponad 50 milionów złotych.

W tym roku, choć kina zostały zamknięte na blisko trzy miesiące z uwagi na epidemię koronawirusa, już pojawił się jeden ogromny kasowy sukces - film erotyczny "365 dni", który w ciągu miesiąca wyciągnął z kieszeni Polaków blisko 40 milionów złotych (przy budżecie ok. 7 milionów).

Najwięcej - obok "Kleru" - zarabiają jednak w naszym kraju superprodukcje z Ameryki ("Avatar" - ponad 88 milionów złotych czy "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy" - prawie 63 miliony) oraz wielkie widowiska historyczne. Jak uczy polski box office, uwielbiamy (lub: szkoły uwielbiają) majestatyczne ekranizacje, które opowiadają o najbardziej porywających momentach w dziejach. "Ogniem i mieczem" (1999, 105,1 miliona wpływów z biletów), "Pan Tadeusz" (1999, 82,8 mln) czy "Quo Vadis" (2001, 69,0 mln) stały się jednymi z największych przebojów kinowych rodzimej kinematografii.

... raz pod wozem

Z filmami historycznymi wiąże się jednak nie tylko wielki zarobek, ale i wielkie ryzyko - to najdroższe realizowane w naszym kraju produkcje. Dla porównania z 10-milionowym budżetem "Kleru" - "Ogniem i mieczem" kosztowało 24 miliony, "Bitwa pod Wiedniem" 44 miliony, a "Quo Vadis" absolutnie rekordowe na polskie warunki 76 milionów złotych.

A widzowie są kapryśni i nierzadko doprowadzają producentów tych filmów do bankructwa...

Bardzo smutny koniec spotkał m.in. "Hiszpankę" Łukasza Barczyka, która kosztowała 25 milionów złotych, a w kinach zobaczyło ją... 60 tysięcy widzów.

Niewiele lepiej poradziła sobie wspomniana "Bitwa pod Wiedniem" - 470 tysięcy widzów przy niemal dwukrotnie większym od "Hiszpanki" budżecie. Takich "wtop" znajdziemy sporo: wystarczy wspomnieć choćby najświeższe: "Kamerdynera" (koszt 15 mln zł), "Piłsudskiego" (także 15 mln) czy "Ukrytą grę" (blisko 16 milionów) - żadnego z tych filmów nie zobaczyło w kinach nawet pół miliona osób. Żaden z tych filmów nie miał prawa się zwrócić. By tak się stało, każdą z tych produkcji musiałoby obejrzeć minimum 1,2 miliona widzów.

Co ciekawe, bardzo rzadko cierpią na tych porażkach sami twórcy - zazwyczaj filmy historyczne i inne o szczególnie wysokich budżetach (i tzw. wartości artystycznej) są dofinansowywane znacząco przez Polski Instytut Sztuki Filmowej (i co za tym idzie - z naszych podatków). Takich pieniędzy w przypadku braku zysku nie trzeba zwracać, dzięki czemu klęska w kinach jest dla producentów mniej bolesna. Równocześnie - gdyby nie PISF znacząca część polskich filmów w ogóle by nie powstała. Cóż, każdy medal ma dwie strony...

Nierozsądne decyzje finansowe dziwią jednak tym bardziej, że o jakości filmu bardzo rzadko decyduje budżet. Dla przykładu nominowane do Oscara w kategorii najlepszy film zagraniczny "Boże Ciało" Jana Komasy kosztowało "zaledwie" 4,7 miliona złotych (widownia w kinach - 1,5 miliona), a nagrodzona Złotymi Lwami i Orłami "Cicha noc" Piotra Domalewskiego tylko 3,9 miliona.

Coraz trudniej uwierzyć więc w pogłoski, mówiące o tym, że najdroższy w historii polski film jeszcze przed nami. Ma być nim "Ochotnik" - opowiadający o bohaterze narodowym Witoldzie Pileckim. Budżet tego filmu oszacowano na blisko... 150 milionów złotych. Za produkcję odpowiada firma Madants, która brała udział w realizacji m.in. science-fiction "High Life" z Robertem Pattinsonem czy historycznego "Obywatela Jonesa" Agnieszki Holland. By film się zwrócił, musiałoby go obejrzeć minimum trzy razy tyle widzów, co "Kler" - czyli... 15 milionów osób. Wykonalne? Prawdopodobnie nie. Ale czy ktoś zwróci na to uwagę?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Patryk Vega
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy