Reklama

Grażyna Wolszczak i Cezary Harasimowicz: Wykorzystali drugą szansę

Tworzą związek oparty na wolności. Mówią, że ślub nie jest im potrzebny.

O filmie "Żyć nie umierać" Macieja Migasa było głośno już od kilku miesięcy. Pierwowzorem głównego bohatera - gra go Tomasz Kot - był aktor Tadeusz Szymków. Stoczył heroiczną walkę, by pokonać raka. Cezary Harasimowicz, pisząc scenariusz "Żyć nie umierać", w swoisty sposób oddał hołd nieżyjącemu aktorowi.

Na festiwalu w Gdyni dużo mówiło się zarówno o filmie, jak też wspominano nieżyjącego aktora. Serdecznie z nim zaprzyjaźniony Cezary Harasimowicz na konferencji prasowej po pokazie dzieła nie potrafił ukryć wzruszenia i emocji. To zrozumiałe. Film powstał z potrzeby serca. Mówi o najważniejszym: miłości, potrzebie bliskości, oparciu w rodzinie, grzechu zaniechania, egoizmie, strachu, zmierzeniu się ze śmiertelną chorobą - jaką postawę wobec niej przyjmiemy. W końcu ze sprawą ostateczną - śmiercią.

Reklama

Właściwie z każdym z tych strachów Cezary Harasimowicz też się zmierzył. Przeżył śmierć ojca i ukochanego dziadka. Major Adam Królikiewicz, jeździec, legionista, ułan, szwoleżer, był pierwszym polskim medalistą olimpijskim w konkurencji indywidualnej [Paryż, 1924 rok - przyp. red.]. Zastąpił mu ojca po rozwodzie rodziców. Pan Cezary przeżył więc traumę rozpadu rodziny. Jego małżeństwo też się rozpadło po 21 latach.

Obecna partnerka Grażyna Wolszczak też jest naznaczona tragicznymi przeżyciami. Miała 38 lat, gdy została wdową. Jej mąż Marek Sikora - pamiętny Ariel z serialu "Szaleństwo Majki Skowron" - zmarł nagle w miejscowości Służów koła Buska-Zdroju. Wracał od rodziców. Doznał udaru i wylewu krwi do mózgu. Miał 37 lat. Właśnie mieli przeprowadzać się z synem Filipem do wymarzonego domu w Warszawie.

Aktorka, pytana potem wielokrotnie, co czuła, jak udało jej się podnieść po tej tragedii, odpowiadała, że przede wszystkim nie mogła sobie pozwolić na rozpaczanie, bo musiała zająć się dzieckiem. - Nie było we mnie buntu. Raczej zdziwienie. Przytłaczał mnie lęk o przyszłość. Zawsze uważałam, że nic strasznego mnie w życiu nie może spotkać. Zostałam sama bez dachu nad głową, z dzieckiem idącym do pierwszej klasy. Wiedziałam, że muszę się z tym dramatem zmierzyć.

Z synem nie unikała rozmów o ojcu. W swoisty sposób był obecny w ich życiu. Po śmierci męża nie myślała o stworzeniu nowego związku. Miłość sama przyszła przed 13 laty. Cezarego Harasimowicza znała jeszcze z "czasów wrocławskich". W wywiadzie dla "Gali" z poczuci m humoru mówiła o początku znajomości. "Zrozumiałam, że nie chcę być sama. I napisałam list do pana Boga z zamówieniem na seksownego monogamistę. Jakiś czas potem fotograf z agencji pokazywał mi zdjęcia. Nagle patrzę: Czarek Harasimowicz! Znałam go z dawnych czasów, z Wrocławia [on studiował w tamtejszej szkole teatralnej, ona grała w Pantomimie Tomaszewskiego - przyp. red.]. Kiedyś graliśmy w jednym filmie, nawet całowaliśmy się służbowo. Na zdjęciu dostrzegłam wytatuowane azteckie słońce na jego ramieniu, które prezentował z tajemniczym uśmiechem. Zadzwoniłam, żeby pożartować z tego wizerunku".

Musiał jednak minąć rok, by zaczęła się ich historia. W 2002 roku niespodziewanie dostała SMS od Cezarego Harasimowicza. Rozwiódł się, mieszkał z mamą. Właśnie ona kupiła gazetę z panią Grażyną na okładce. Cezary Harasimowicz, zwolennik teorii, że co ma być, to będzie, pod wpływem impulsu wysłał jej wiadomość. Umówili się na spotkanie. Odżyła dawna przyjaźń. Zaczęli się spotykać. Narodziła się miłość.

Pani Grażyna wspominała, że półtora roku po pierwszym spotkaniu szukała czegoś w szufladzie. Ze starymi rachunkami telefonicznymi i wyciągami z banku leżał list do pana Boga. "Przeczytałam go i coś ścisnęło mnie za gardło. Dostałam sto procent tego, co chciałam!" - mówiła w "Gali".

Wnieśli do związku różne zobowiązania. Ona miała syna. On dwie córki. Z początku wszyscy się uważnie przyglądali, ale też dali sobie wielki kredyt zaufania. Ona nie usiłowała dziewczynom matkować, on Filipowi nie zastępował ojca, był uważnym przyjacielem. Narodzinom miłości sprzyjał fakt, że wkraczali w nowy związek z czystym kontem. Oboje byli wolni. Nie zabrała innej kobiecie męża, a dzieciom ojca. Ułatwiło im to budowanie dobrych więzi, choć oczywiście nie obyło się bez różnych komplikacji. Pomogła rozwaga, zaufanie, szanowanie uczuć każdego z członków patchworkowej rodziny. "Ja zawetowałem mojej mamie jednego narzeczonego, kiedy byłem w wieku syna Grażyny. Do dziś dziękuję Filipowi, że nie położył się w progu, tak jak ja wtedy" - wspominał pan Cezary.

Dziś Filip ma 26 lat, od 6 jest w stałym związku. Ponieważ uchodzą za idealną kochającą się i szanującą parę, często pytani są o ślub. Najczęściej mówią, że nie jest im potrzebny. Małżonkami już byli. Niedawno pani Grażyna, indagowana ponownie na ten temat, stwierdziła: "Nie sądzę, byśmy się kiedyś pobrali. Dzisiaj nie odczuwamy takiej potrzeby. Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić. Mój syn również na razie nie planuje ślubu. Zrobi, jak będzie uważał, nie zamierzam go do niczego zmuszać".

Żyją tu i teraz. Obce jest im niszczące uczucie zazdrości. Oboje spokojni, zrównoważeni, z dużym poczuciem humoru i empatii. Żadne z nich niekoniecznie musi postawić na swoim. W domu każdy robi to, co lubi bardziej. Podkreślają, że mieli wielkie szczęście, że wykorzystali drugą szansę, jaką dostali od życia.

IJ

Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy