Reklama

Garry Marshall zaprasza na imprezę

- Szybki quiz? - upewnia się Garry Marshall. - OK, spróbujmy. A zatem - który z pańskich filmów był tym najbardziej niedocenionym? - Najbardziej niedocenionym... - weteran reżyserii namyśla się chwilę, po czym odpowiada: - "Gorsza siostra" z 1999 roku. Wydaje mi się, że dla wielu ludzi był to trudny temat, ale mimo to chciałem opowiedzieć tę historię.

Która z kreacji stworzonych przez pańskich aktorów napawa pana największą dumą? - Tu odpowiedź pada szybko: - Rola Richarda Crenny w "Chłopaku z klubu Flamingo". Pamiętam, że nie mogliśmy znaleźć aktora. Umówione osoby nie przyszły. Richard zjawił się w ostatniej chwili i zaprezentował się fantastycznie. Bardzo się zresztą zaprzyjaźniliśmy. Wymieniłbym również Hectora Elizondo w Pretty Woman, ale, ponieważ prosi mnie pan o wskazanie jednej tylko roli, wybieram Richarda.

Która scena spośród wszystkich nakręconych przez pana miała największą siłę oddziaływania?

Reklama

- To zależy, czy mamy na myśli potencjał humorystyczny, przekaz emocjonalny czy sztukę - odpowiada reżyser. - Powiedziałbym jednak, że taka scena znalazła się w moim pierwszym filmie, "Zakochani młodzi lekarze". To ta, w której jeden z bohaterów - niski facet - stara się odwiesić słuchawkę telefonu. Wymyśliłem ją na poczekaniu. Dziś, kiedy przy różnych okazjach pokazuje się sceny z moich filmów, nie może jej zabraknąć, a ludzie wciąż zanoszą się śmiechem na jej widok. Tak było w 1982 roku, kiedy film wszedł na ekrany, i kilka tygodni temu, kiedy wygłaszałem przemówienie w siedzibie Stowarzyszenia Reżyserów.

Ekspert od szlagierów

Marshall, który 13 listopada skończył 77 lat, zajął się reżyserowaniem filmów fabularnych po dwóch dekadach obcowania z pokrewnymi profesjami. Słynny filmowiec był w swoim życiu scenarzystą, producentem, pomysłodawcą i/lub reżyserem takich formatów telewizyjnych, jak "The Joey Bishop Show" (1962-1963), "The Dick Van Dyke Show" (1964-1966), "The Odd Couple" (1970-1975), "Happy Days" (1974-1984) czy "Laverne & Shirley" (1976-1983). Po "Zakochanych młodych lekarzach" Marshall (któremu zdarzało się również występować przed kamerą, głównie w cudzych filmach) wyreżyserował takie szlagiery, jak "Nic ich nie łączy" (1986), "Wariatki" (1988), "Pretty Woman" (1990), "Pamiętnik księżniczki" (2001) i "Walentynki" (2010) - by wymienić tylko kilka tytułów.

Podczas naszej telefonicznej rozmowy, do której pretekstem stał najnowszy film reżysera, "Sylwester w Nowym Jorku", mój rozmówca wyznał, że zwrot w kierunku fabuły dokonał się w jego karierze "samoistnie". Nie było to żadne wieloletnie marzenie, zapewnia chropowatym głosem naznaczonym silnym nowojorskim akcentem.

Przeczytaj recenzję filmu "Sylwester w Nowym Jorku" na stronach INTERIA.PL!

- Jeśli mam być szczery, to najbardziej chciałem reżyserować sztuki teatralne - mówi. - Ale praca dla telewizji była dla mnie korzystniejsza ze względów rodzinnych, i miałem tego świadomość. Wychowywaliśmy z żoną trójkę dzieci. Chodzi o to, że jako reżyser telewizyjny pracujesz w jednym miejscu, a kiedy kręcisz fabuły, jesteś raz tu, raz tam.

Marshall szybko wyrobił sobie w środowisku opinię faceta, który realizuje filmy na czas i nie przekracza ustalonego budżetu, a do tego jest w stanie ugłaskać nawet najbardziej przeczulone na swoim punkcie gwiazdy Hollywood.

Uwielbia pracować z gwiazdami

Nie wszystkie jego dzieła spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem - niesławnym niewypałem okazała się chociażby "Ucieczka do Edenu" (1994) - ale hity w rodzaju "Pretty Woman" czy "Pamiętnika księżniczki" otwierały mu drogę do kolejnych projektów. Dzięki temu do listy swoich sukcesów mógł dopisać usiane gwiazdami "Walentynki", które, wbrew złośliwym prognozom, zarobiły na całym świecie 216 mln USD. Niektórzy byli zdania, że nikt oprócz Marshalla nie mógłby zapanować nad tak licznym zastępem czołowych nazwisk Hollywood - w obsadzie znaleźli się m.in. Jessica Alba, Jessica Biel, Bradley Cooper, Jamie Foxx, Jennifer Garner, Anne Hathaway, Shirley MacLaine i Julia Roberts.

Zobacz zwiastun filmu:


- Och, uwielbiam pracować z gwiazdami - mówi Marshall. - Może to dziwnie zabrzmi, ale nie boję się nikogo. Jestem z Bronksu, gdzie każdy komik w nocnym klubie mógł wydzierać się na mnie do woli. Problem z gwiazdami polega między innymi na tym, że ludzie czują przed nimi strach i zachowują się wobec nich sztucznie. Ja natomiast zawsze szczerze mówię im o tym, co jest OK, a co nie.

- Nie boję się ich, a jestem pewien, że w swoim życiu często zdarza im się przebywać w towarzystwie osób, u których wywołują stres. Mnie gwiazdy nie stresują. Nieważne, czy to mężczyźni, czy kobiety; nieważne, czy są to gwiazdy największego kalibru, czy nie. Wiem, że zasłużyli sobie na swój status, ale nie wprawiają mnie w drżenie. Cieszę się ich obecnością.

- Widzowie, którym spodobały się "Walentynki", wybrali się do kina ponownie, a to z kolei przełożyło się na wyższe wpływy kasowe - dodaje reżyser. - Film leci w telewizji na okrągło, nie tylko w dzień św. Walentego. Pokazywał perypetie osób w różnym wieku, zagrali w nim fajni aktorzy - było po prostu zabawnie.

- Owszem, krytykom się nie spodobał. To był śmieszny film, a oni na ogół za takimi nie przepadają. Do tego doszedł fakt, że w obsadzie znalazło się dużo gwiazd, a w takich sytuacjach krytycy zawsze wtrącają swoje trzy grosze. Muszę jednak powiedzieć, że wymagałem od tych gwiazd autentycznej gry aktorskiej. To wcale nie było tak, że pokazały się na planie z nastawieniem: "to ja, sławna osoba".

- Proszę pana, ja nie narzekam. Robię filmy głównie po to, żeby ludzie wybrali się do kina i dobrze się bawili. Reżyserów robiących wspaniałe filmy, w przypadku których nie można jednak mówić o dobrej zabawie, jest wystarczająco wielu. Ja jestem w grupie "czasoumilaczy".

Widzowie odnajdą tutaj siebie

I tak dochodzimy do "Sylwestra w Nowym Jorku", kolejnego dzieła Garry'ego Marshalla, które oślepia blaskiem gwiazd. Film, którego akcja toczy się na Manhattanie, opowiada o perypetiach blisko dwudziestu osób, których drogi krzyżują się 31 grudnia, kiedy to świat czeka na opuszczenie słynnej sylwestrowej kuli na Times Square, oznajmiającej nadejście Nowego Roku. Obsadę stanowią: Halle Berry, Jessica Biel, Jon Bon Jovi, Abigail Breslin, Robert De Niro, Josh Duhamel, Zac Efron, Carla Gugino, Katherine Heigl, Ashton Kutcher, Ludacris, Lea Michele, Sarah Jessica Parker, Michelle Pfeiffer, Hilary Swank, Sofia Vergara i tradycyjny "dobry duch" Marshalla, Hector Elizondo.

- Owszem, to wiele gwiazd, nieprzebrane mnóstwo gwiazd - śmieje się reżyser. - Skład osobowy różni się od tego z "Walentynek" niemal całkowicie - z tamtej ekipy znaleźli się tu tylko Ashton Kutcher i Jessica Biel. Dobrze się bawili przy naszym poprzednim filmie, więc postanowili wrócić.

"Sylwester w Nowym Jorku" ma w sobie jeszcze większe pokłady emocji, niż "Walentynki", a to dlatego, że wigilia Nowego Roku ma w sobie większą moc sprawczą. Ludzie decydują się wtedy na różne zmiany w swoim życiu, i właśnie o tym opowiada ten film. Być może widzowie odnajdą siebie w którejś z przedstawionych historii. Oczywiście, nie będą w stanie utożsamić się ze wszystkimi bohaterami, ponieważ - tak, jak poprzednio - filmowe wątki dotyczą osób należących do różnych grup wiekowych (...).

Z ciekawostek - Marshall zdradza mi, że Halle Berry przyjęła rolę po to, by po pewnym czasie wycofać się z projektu, a później zadzwonić do niego z wiadomością, że znów jest do jego dyspozycji. Jako że pierwotnie przeznaczona dla niej rola była już zajęta, reżyser musiał stworzyć dla niej zupełnie nową postać.

Aktorzy dla niego zrobią wszystko

Mój rozmówca zwierza mi się również, że prawdziwą przyjemnością było dla niego ponowne spotkanie z Michelle Pfeiffer, która zagrała u niego we "Frankie i Johnnym" (1991) i Carlą Gugino, u boku której sam wystąpił w filmie "Góra czarownic" (2009).

Najzabawniejsza anegdota dotyczy jednak Sarah Jessiki Parker, która od wielu lat mieszka wraz z rodziną na Manhattanie i tam właśnie pracowała na planie "Seksu w wielkim mieście" (1998 - 2004), jak również dwóch filmów zrealizowanych na podstawie słynnego serialu.

- Gwiazdy zazwyczaj mają jakieś problemy, a to z bagażem, a to z tym, a to z tamtym - mówi Marshall. - Sarah tymczasem zjawiła się na planie ze słowami: "Dzień dobry, już jestem!" - i nigdy nie wypowiedziała nawet słowa skargi. A muszę powiedzieć, że mi samemu zdarzyło się ponarzekać. Kręciliśmy scenę na ulicy, z jej udziałem, i w pewnym momencie powiedziałem: "Zimno tu jak diabli, a poza tym jest trzecia w nocy. Przenieśmy się do jakiegoś pomieszczenia". A Sarah na to: "Garry, przepracowałam w tym mieście jedenaście lat. Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych".

- Ale ja nie dawałem za wygraną: "Wejdźmy gdzieś i poimprowizujmy" - kończy ze śmiechem reżyser. - I ostatecznie tak się stało. Razem wymyśliliśmy scenę, a potem znaleźliśmy aktora, który zagrał to razem z nią. Tak, Sarah naprawdę była wspaniała - cały czas się uśmiechała i nie przejmowała się niczym.

Ian Spelling

"The New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: gwiazdy | film | kino | Walentynki | Garry Marshall | Marshall
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy