Reklama

Ewa Ewart: Trzeba wiedzieć, kiedy zrobić cięcie

- Bezpośrednio po realizacji niektórych tematów miałam poczucie, że niektórych sytuacji wolałabym nie widzieć, a niektórych relacji nie słyszeć - wyznaje Ewa Ewart. O tych najtrudniejszych chwilach dziennikarka i filmowiec dokumentalista pisze w książce "Widziałam".

W książce wielokrotnie pojawia się słowo "cut" - cięcie. W życiu, tak jak w filmie, trzeba wiedzieć, kiedy tego cięcia dokonać?

Ewa Ewart: - Sądzę, że jest to ogromna sztuka, kwestia wyczucia odpowiedniej chwili. Trzeba wiedzieć, kiedy jest ten najwłaściwszy moment, aby się usunąć, odejść, zarówno w życiu zawodowym jak i prywatnym. Czasem byłam zmuszana do dokonywania tego cięcia, w sytuacjach, na które nie do końca miałam wpływ. Szybko przekonałam się jednak, ruch, który pozornie wyglądał na poddanie się, okazywał się miękkim płynięciem na fali zamiast pod prąd i z reguły wychodził mi na dobre.

Reklama

To przypadek decydował?

- Myślę, że przypadek kilka razy przyczynił się do tego, jak potoczyły się moje losy. Aczkolwiek bardzo aktywnie na te przypadki sobie zapracowywałam. Nie stałam biernie czekając, w którą stronę popchną mnie wydarzenia. W moim życiu, tak jak życiu każdego z nas, los podrzucał mi bardzo szczęśliwe zbiegi okoliczności, które potrafiłam wykorzystać. Jest takie powiedzenie, że na szczęście trzeba zapracować. Dziś, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ono bardzo często mi sprzyjało. W okresach posuchy, nadrabiałam ciężką pracą.

Kiedyś kamizelka z napisem "press" chroniła, dziś dziennikarz jest traktowany jak wróg. Mając świadomość tego niebezpieczeństwa, zdecydowałaby się pani dziś podjąć to samo ryzyko, które podejmowała kiedyś?

- Dziennikarze w trakcie swojej pracy, szczególnie ci, którzy relacjonują konflikty zbrojne, w moim pojęciu absolutnie stracili immunitet, status nietykalności. Dla mnie pierwszym sygnałem ostrzegawczym było zabójstwo Daniela Pearla. To był moment, kiedy ta umowna granica respektowania przedstawicieli mediów została brutalnie przekroczona. Dziś kamizelka kuloodporna, kask, czy też opancerzony samochód stają się bezużytecznymi gadżetami. Dziennikarz jest takim samym wrogiem, jakim jest wróg, do którego się strzela.

- Z pozycji tego, co wiem dziś, z perspektywy własnych doświadczeń instynktownie wyczuwam, że wyczerpałam przypisaną mi pule wychodzenia cało z różnych opresji oraz kredyt zaufania od losu. Dziś widzę również, że miałam więcej szczęścia niż rozumu. Podejmowałam duże ryzyko - nie była to brawura czy chęć dokonania bohaterskiego czynu. To była konsekwencja określonych wyborów. Tego wymagała moja praca. Natomiast dziś już bym tego nie zrobiła. Dziś świat konfliktu jest zupełnie inny, poza tym wyczerpał się również mój zapał do obsługiwania tego rodzaju tematów. Myślę, że dokonałam kolejnego cięcia.

Nawiązując do tytułu pani książki "Widziałam", czy były sytuacje, których wolałaby pani nie widzieć?

- Bezpośrednio po realizacji niektórych materiałów, faktycznie miałam takie poczucie, że niektórych sytuacji wolałabym nie widzieć, a niektórych relacji nie słyszeć. To uczucie pojawiło się po realizacji dokumentu "Dzieci z Biesłanu", wolałabym nie słyszeć zeznań więźniów politycznych z Korei Północnej. Jednak w trakcie pisania tej książki zdałam sobie sprawę, że to co zobaczyłam, czego doświadczyłam to bezcenny dar losu. Nawet te najgorsze doświadczenia wiele mnie nauczyły - dały mi wielowymiarową wiedzę o świecie, ale również o mnie samej. Wiele szczegółów utrwala się w emocjach, pamięci. Potrzeba dużo czasu, aby te drastyczne szczegóły się zatarły - na tyle, aby można było na nie spojrzeć z dystansem.

Czekając na rozmowę z panią zobaczyłam pewien napis: "How you see the world matters". Czy obserwując i mając styczność ze skumulowanym złem, agresją i dramatami udaje się pani spoglądać na świat jeszcze z pewną dozą optymizmu?

- Zdałam sobie sprawę, że jeśli przez wiele lat człowiek żyje w otoczeniu przemocy, agresji, zła niesprawiedliwości, nierzadko okrucieństwa, ten bagaż doświadczeń jest pułapką, może wypaczyć postrzeganie rzeczywistości i dać przekonanie, że świat jest zły, że dobro jest w poważnym deficycie. Trzeba dużo samodyscypliny, żeby w sobie przewalczyć to, czasem bardzo silne, przekonanie.

- Na szczęście przyszedł etap, kiedy zdałam sobie sprawę, że takie postrzeganie świata było rezultatem tego, ze wciąż gdzieś się wokół tego zła obracałam i nieustannie mi towarzyszyło w tematach, jakie podejmowałam. Dlatego tak bardzo starałam się znaleźć czas na rzeczy, które świadczą o tym, że jest na tym świecie wiele dobrego.

"Po powrocie do Londynu założyłam najbardziej elegancką sukienkę, niebotycznie wysokie szpilki, a ubrania z podróży wyrzuciłam do kosza" - wspomina pani w książce. To był sposób na odreagowanie i powrót do normalności?

- Czasem sposoby radzenia sobie ze stresem i próby odreagowania skumulowanych emocji mogą być dość oryginalne. Moja przyjaciółka z redakcji, która również nie stroniła od trudnych tematów, po powrocie z do Londynu, urządzała niezwykle wysmakowane, wystawne kolacje, na których obowiązywał odpowiedni dress code, kelner w kitlu i w muszce serwował drinki oraz kolejne dania - wszystko na najwyższym poziomie. Te spotkania miały atmosferę salonu intelektualnego. Dla niej to była forma odreagowania i w ten sposób uwalniała się od swoich demonów.

- Ja z kolei nieprzytomnie się stroiłam. Potrafiłam popełnić jakieś niewyobrażalne szaleństwa zakupowe, kompulsywnie kupowałam niebotycznie drogie rzeczy. Wystroić się, wylać na siebie pół flakonu perfum i pójść do pracy. To był mój sposób na odreagowanie.

I swego rodzaju powrót do kobiecości? Wspomina pani o kolczykach, które są talizmanem, ale i symbolem, albo sposobem na zachowanie kobiecości w świecie zdominowanym przez mężczyzn.

- Te srebrne kolczyki w kształcie serduszek, które zakupiłam kiedyś w Meksyku stały się na długie lata moim talizmanem, miałam je na sobie we wszystkich podbramkowych sytuacjach. A kiedy sytuacja tłumiła we mnie tę kobiecość, czasem ten drobny element był swego rodzaju sposobem na udowodnienie sobie, że nie jestem do końca tym bezpłciowym tworem, którym często się czułam.

Wielokrotnie z ust dziennikarzy pada pytanie o cenę, jaką trzeba zapłacić. Czy faktycznie przyszło pani jakąś cenę zapłacić, czy należy mówić bardziej o bagażu, który musiała pani udźwignąć?

- Na pewno nie taką, o jakiej mnie niektórzy próbują przekonać, wyrokując, że na ołtarzu tak zwanej kariery dobrowolnie złożyłam w ofierze życie osobiste. To jest mitologia. Dziś patrząc wstecz, uważam, ze jestem szczęściarą. Los mi podsunął wiele znakomitych kąsków w tym moim życiowym scenariuszu, które bardzo dobrze udało mi się skonsumować. Zawsze żyłam po swojemu, w zgodzie z własnymi wyborami. Nie było, i nie jest to życie ani gorsze, ani lepsze. Jest zwyczajnie inne od tego jak, być może, żyje znakomita większość. Przynajmniej w Polsce.

- Na pewno za taką pracę płaci się cenę emocjonalną. I tej nie uniknęłam. To rachunek, jaki wystawia mnogość tematów trudnych, kontrowersyjnych. Konsekwencją było to, że zaczęłam zarastać grubą skórą, zaczęłam być kimś, kim w środku nie jestem. Trochę oschła, chropowata. Było mi z tym potwornie źle, bo taka nie jestem. Na szczęście zdałam sobie sprawę, że to był parasol ochronny, który nad sobą rozpostarłam. Podświadomie pomalowałam się barwami ochronnymi.

----------------------------------------------

Ewa Ewart - dziennikarka, producentka filmów dokumentalnych, przez lata związana z redakcją dokumentu społeczno-politycznego BBC TV.

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Ewart
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy