Reklama

Emil Karewicz: Jedyna główna rola, spektakularna klapa

Wielka historia całkowicie zmieniła jego życie. Zabrała mu pierwszą miłość, dając w zamian kogoś, z kim odnalazł szczęście.

Wielka historia całkowicie zmieniła jego życie. Zabrała mu pierwszą miłość, dając w zamian kogoś, z kim odnalazł szczęście.
Emil Karewicz w filmie "Yomock" /INPLUS /East News

Choć zagrał w ponad stu filmach, to tylko w jednym główną rolę i właśnie ten obraz zrobił spektakularną klapę. Zwykle bywał czarnym charakterem: odtwarzał postaci niesympatyczne, wredne lub obrzydliwe, a publiczność i tak go kochała. Choć najmocniej kojarzył się z gestapowskim mundurem...
 
O mundurze marzył od dziecka, tyle że nie o tym czarnym, nazistowskim, a pięknym czerwonym, strażackim - takim, jaki nosił jego ojciec. Rodzina mieszkała w Wilnie, gdzie w 1923 r. ujrzał świat mały Emil. Z wczesnego dzieciństwa zapamiętał głównie smutek rodziców, przytłoczonych finansowymi  kłopotami i swoje starania, by ich rozśmieszyć i zbliżyć do siebie. Mały klaun nie zdołał uratować rodziny: problemy narastały, matka szukała pocieszenia w kościele, a ojciec, którego chłopiec uwielbiał, w wódce i w ramionach innej kobiety, do której wkrótce odszedł bez słowa. Pewnego dnia Emilek na próżno czekał na powrót taty z szynku...

Wcześnie poznał smak pracy - zarabiał, by pomóc mamie, o którą stale się martwił. No i by móc sobie pozwolić na drobne przyjemności, jak kino, do którego uciekał, by zapomnieć o szkolnych kłopotach. Zawadiacki chłopak sukcesy odnosił nie przed tablicą, a występując przed publicznością. Klasowy wesołek, dyżurny dowcipniś, z powodzeniem bawił kolegów ze szkoły i harcerstwa. I słyszeć nie chciał o matczynych marzeniach, by został księdzem lub (gdy załamał ją jakimś większym wybrykiem) chociaż zakrystianinem...

Wojna zastała go w Wilnie. Zbyt młody, by pójść do wojska, był jednak wystarczająco dorosły, by zacząć występować w teatrze. A gdy po sowieckiej okupacji nastała nazistowska, zatrudnić się w niemieckim przedsiębiorstwie transportowym. I mieć dziewczynę, a właściwie nawet dwie naraz. Obie niedługo zastąpiła kolejna - piękna Ewa, która została jego żoną. Małżeńskiemu szczęściu nie sprzyjały warunki lokalowe: pod koniec okupacji zamieszkali w... ziemiance, którą Karewicz osobiście wykopał w ogródku znajomych, by ukrywać się przed poszukującymi ich z powodu porzucenia pracy Niemcami.

Reklama

Wkroczenie Rosjan tylko pogorszyło ich sytuację. Karewicza aresztowano i wraz z innymi więźniami wywieziono z miasta, nie informując o tym żony - dla niej mąż po prostu zaginął. Trafił nie na Sybir, ani przed pluton egzekucyjny, czego się obawiał, a do... polskiego wojska. Na widok bramy obozu z napisem "Witajcie" rozpłakał się. Z wojska zwolniono go dopiero w 1947 r., wyleczonego dokumentnie z tęsknoty za mundurem. Tym bardziej, że z braku cywilnego ubrania musiał go jeszcze nosić dość długo. Jego największym marzeniem było wtedy posiadanie zwykłego palta. Udało mu się odszukać żonę - już tylko po to, by uzgodnić rozwód. Nie narzekał jednak na brak damskiego towarzystwa. Kolejna żona miała na imię Delfina, córeczkę nazwali Sylwia.

Za to z pracą był kłopot, bo brak wykształcenia aktorskiego utrudniał jej znalezienie i utrzymanie, a egzaminy eksternistyczne Karewicz systematycznie oblewał. Udało się dopiero za trzecim razem, pojawiły się teatralne i filmowe angaże (zagrał np. porucznika Mądrego w "Kanale" Wajdy). Dostał pracę w Łodzi, potem w Warszawie. Gdy zamieszkał w stolicy, jego drugie małżeństwo było już przeszłością.

Do Warszawy przyjechał jako sławny aktor. Ten status zapewniła mu rola króla Jagiełły w "Krzyżakach". Początkowo miał zagrać Janusza, księcia mazowieckiego, ale po zdjęciach próbnych reżyser zobaczył w nim Jagiełłę, choć przecież Karewicz był od wielkiego Litwina młodszy niemal 30 lat... Film bił rekordy frekwencji i odtąd już wszyscy w Polsce doskonale znali twarz Karewicza.

Pracę w "Krzyżakach" wspominał z rozrzewnieniem przez lata. Nic dziwnego - traktowano go na planie naprawdę po królewsku. Nie tylko dostawał prawdziwe jedzenie podczas filmowych uczt, gdy pozostali aktorzy musieli zadowalać się atrapami. Karmiono go lepiej także poza planem, sprowadzono dla niego sprzęt gimnastyczny. "Miałem lepsze warunki mieszkaniowe niż koledzy. Wożono mnie lepszymi samochodami. Słyszałem z lewa i prawa: krzesło dla króla, śniadanie dla króla, obiad dla króla" - mówił. Po latach cieszył się też, że najlepsi ówcześni aktorzy kłaniali mu się w pas i klękali przed nim. Pewną uciążliwością były jedynie listy z matrymonialnymi propozycjami, które zaczęły przychodzić, gdy film wszedł na ekrany...

Trzy lata po premierze "Krzyżaków" spełniło się jego marzenie - powierzono mu główną rolę. Zagrał kapitana żeglugi w filmie "Yokmok", ale ani krytycy, ani widzowie nie docenili obrazu. Nic dziwnego - z braku pieniędzy nie można było sobie pozwolić na rozmach inscenizacji i np. morska burza rozegrała się w... misce wody. Razem z filmem, w pewnym sensie, zatonął i Karewicz.

Nadal grał dużo, ale głównej roli nie powierzono mu już nigdy. Nie miał więc innego wyjścia, jak stać się mistrzem drugiego planu. I to jakim mistrzem! W roli Brunnera w "Stawce większej niż życie", choć wystąpił tylko w 5 z 18 odcinków, popularnością dorównał niemal samemu Klossowi. Krótki epizod w "Jak rozpętałem II wojnę światową", gdzie znów był gestapowcem, próbującym zapisać nazwisko Brzęczyszczykiewicz, zmienił w prawdziwą perełkę, która stała się wizytówką całego filmu. Widzowie potrafili to docenić. Nawet jeśli sami nosili mundur i byli na służbie. Gdy kiedyś Karewicz zaparkował nieprzepisowo, milicjant na widok aktora określił wysokość mandatu na... 5 zł. A gdy okazało się, że Karewicz nie ma drobnych, milicjant machnął ręką. "Trudno, niech pan jedzie. Ja za pana w komisariacie zapłacę".

Szczęście dopisywało mu też w życiu prywatnym. Żonę nr 3 poznał na pierwszomajowym pochodzie, na który pomaszerował wraz z całym zespołem teatru. Przypadło mu miejsce koło młodej pracownicy administracji, którą, na prośbę księgowego, wziął za rękę, i tak się zaczęło. Przy pani Teresie zakotwiczył już na stałe. Dochowali się dwójki dzieci: córki Małgorzaty i syna Krzysztofa oraz licznych wnuków i prawnuków.

Pytany o sekret szczęścia i długiego życia, Karewicz ma dużo do powiedzenia. Rodzina. Ukochany dom w Aninie, który zbudował własnymi rękami. Praca w ogrodzie. Wyprawy z żoną na uwielbiane Mazury, gdzie spędzali wakacje i nad morze, do Ustki lub Sopotu, jesienią. I jego pasja - wędkarstwo, do którego przyuczył go jeszcze w Wilnie ojciec. No i druga, może jeszcze większa - malarstwo. Aktor rysował od dawna, po wojnie dorabiał do bardzo skromnej pensji, tworząc karykatury kolegów z teatru. Zaczął też malować - początkowo z pamięci ukochane, a niedostępne Wilno i podwileńskie pejzaże. Z czasem, gdy okazało się, że jego dzieci też są uzdolnione w tym kierunku, artystyczną pasję zaczął dzielić z synem Krzysztofem, który został malarzem, zaś jego siostra Małgorzata - grafikiem komputerowym.
 
W 2012 r. Karewicz pożegnał żonę. W wydanych kilka lat później wspomnieniach napisał: "Byliśmy bardzo dobrym małżeństwem, rozumiejącym się i znającym swoje potrzeby. Jestem jej wdzięczny za wiele lat pod wspólnym dachem. I za nasze wspólne chwile. I choć pochowałem moją żonę jakiś czas temu, mam wrażenie, że trzymamy się za ręce do dziś, jak wtedy na 1 maja".

MD

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Emil Karewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy