Reklama

Elżbieta Starostecka i Włodzimierz Korcz: Małżeństwo doskonałe?

Elżbieta Starostecka i Włodzimierz Korcz są małżeństwem od 53 lat. W środowisku artystycznym ich związek to coś niezwykłego. "Zdecydowaliśmy, że będziemy razem do końca życia, mając 21 lat" - wspomina aktorka.

Elżbieta Starostecka i Włodzimierz Korcz są małżeństwem od 53 lat. W środowisku artystycznym ich związek to coś niezwykłego. "Zdecydowaliśmy, że będziemy razem do końca życia, mając 21 lat" - wspomina aktorka.
Elżbieta Starostecka i Włodzimierz Korcz są razem od 53 lat /AKPA

"Miłość od pierwszego wejrzenia? Chyba nie. To, że jesteśmy dla siebie stworzeni, stało się oczywiste dopiero po paru dniach" - wspominają początki swojej znajomości Elżbieta Starostecka i Włodzimierz Korcz.

Najpierw było zauroczenie, jakich wiele zdarza się na studiach. Uczyli się w jednym budynku łódzkiej Filmówki. Ona miała zajęcia na parterze, na wydziale aktorskim. On chodził do konserwatorium na pierwszym piętrze.

"Kiedyś potrzebowali pianisty do kabaretu - opowiada Włodzimierz Korcz. - Przesłuchali mnie i przy okazji usłyszałem, że jest u nich piękna dziewczyna. Poszedłem na próbę, popatrzyłem na Elżbietę i pomyślałem, że rzeczywiście ładna. Nie było rażenia piorunem".

Reklama

"Później mój znajomy założył kabaret piosenki przedwojennej. Elżbieta w nim śpiewała, ja grałem. Mieliśmy próby w różnych miejscach Łodzi, a po próbach odprowadzałem Elżbietę do jej mieszkanka. Staliśmy w małym korytarzyku pod schodami i o czwartej rano dziwiliśmy się, że coś tak jasno na dworze. A przecież dotarliśmy do domu koło północy. I te rozmowy spowodowały, że wiedzieliśmy, że będziemy ze sobą do końca życia".

Poczekaj! Myję schody

Po kilku miesiącach znajomości pan Włodzimierz po raz pierwszy przekroczył próg pokoju pani Elżbiety. Przyszedł punktualnie, z bukietem narcyzów. Ale musiał poczekać przed drzwiami. On twierdzi, że prawie godzinę, ona, że najwyżej 20 minut. Ale i teraz, po wielu latach, pamięta dokładnie, dlaczego. Stwierdziła, że schody wiodące na jej poddasze są brudne i nie może ich w takim stanie pokazać gościowi. Zabrała się więc za szorowanie. Dopiero kiedy wszystko lśniło, otworzyła drzwi.

"Zdecydowaliśmy, że będziemy razem do końca życia, mając 21 lat - wspomina Elżbieta Starostecka. - Natychmiast chcieliśmy brać ślub. Ale wtedy tata Włodka powiedział: 'Poczekajcie. Jeśli macie być razem, to za dwa lata też będziecie'. Miał rację".

Wzięli ślub, kiedy mieli po 23 lata. W dniu ceremonii Włodzimierz Korcz poszedł po taksówkę. Na postoju ogonek oczekujących wił się i zakręcał, było w nim kilkadziesiąt osób. A taksówki podjeżdżały z rzadka. Zorientował się, że nie ma szans, by zdążyć.

"Poszliśmy na przystanek, podjechał tramwaj z otwartymi drzwiami - wspomina kompozytor. - Ludzi było tylu, że nie dawało się wejść. A gdybyśmy nie weszli, nie zdążylibyśmy na ślub. Dopchnąłem Elżbietę w tłum, sam trzymałem się poręczy. Na schodku znalazłem miejsce na jedną nogę. Druga wisiała w powietrzu".

I tak pojechali. Panna młoda chroniła, jak mogła, bukiecik kwiatów przed sprasowaniem przez współpasażerów. "Szczęśliwie dojechaliśmy i ślub się odbył - opowiada. - Ale te kłopoty nie miały znaczenia. Byliśmy uskrzydleni, jakby kilka metrów nad ziemią, tak szczęśliwi, że świat zewnętrzny dla nas nie istniał. Tylko czasami trzeba się było z nim poboksować".

Piękna jak anioł

W tym samym roku, w którym wyszła za mąż, zagrała anioła w komedii "Piekło i niebo". Potem były epizody w "Lalce" i "Jak rozpętałem drugą wojnę światową". Grała też w teatrach. Śliczna, wielkooka, o subtelnych rysach twarzy, zapadała w pamięć. W końcu przyszła pora na główną bohaterkę.

"Moje życie zawodowe tak się szczęśliwie ułożyło, że nigdy nie zabiegałam o żadną rolę - mówi aktorka. W "Czarnych chmurach" wcieliła się w starościankę Annę, ukochaną pułkownika Dowgirda. Leonard Pietraszak, który grał dzielnego oficera, jej serialowego narzeczonego, wspominał, że wszystkie romantyczne sceny z udziałem Elżbiety Starosteckiej uważnie obserwował Włodzimierz Korcz. Tak na wszelki wypadek...

Aktorka twierdzi jednak, że nie wymagała niczyjego nadzoru, a mąż często przyjeżdżał na plan, bo na co dzień oboje, zapracowani, mieli za mało czasu dla siebie.

W latach 70. propozycja goniła propozycję. W "Nocach i dniach" aktorka pojawiła się jako Teresa Ostrzeńska. Na planie, w XIX-wiecznym kostiumie, olśniewała. Kiedy okazało się, że w całej okolicy nie ma kwiatów, którymi Bogumił Niechcic przybiera powóz Teresy, sytuację uratował miejscowy ogrodnik. Oczarowany aktorką, wzdychał: "Jaka ona piękna! Jakbym widział Matkę Boską". I zerwał naręcza kwiatów w ogrodzie przy miejscowej plebanii. Zapewniał przy tym, że ksiądz proboszcz nie miałby nic przeciwko temu, by obsypać kwieciem aktorkę o tak anielskiej urodzie.

Uciekała przed Stefcią

Od propozycji, która przyniosła jej ogromną popularność, próbowała uciec. Mówiła, że "Trędowata", wyciskacz łez z początku XX wieku, to jednak nie jej literatura.

"Otrzymałam propozycję przyjazdu na zdjęcia próbne, ale żeby tego uniknąć, zdecydowałam się na operację zatok. Zdjęcia więc odbyły się beze mnie, ale kiedy wróciłam ze szpitala do domu, dostałam wiadomość, żeby natychmiast przyjechać na dodatkową sesję zdjęciową. Powiedziałam, że jestem spuchnięta i że to nie ma sensu, ale kierownik produkcji wysłał po mnie samochód. Sfotografowali mnie z tą krzywą twarzą, kazali coś powiedzieć i zostałam Stefcią Rudecką".

"Kiedy parę tygodni później, w obecności Jadzi Barańskiej, zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam, przyjmując tę propozycję, ta zdumiona spojrzała na mnie i powiedziała: 'Elżuniu, przecież ty się urodziłaś, żeby zagrać tę rolę!'. Kto wie, może Jadzia miała rację".

Okres największych ekranowych sukcesów Elżbiety Starosteckiej mógł być trudnym sprawdzianem dla małżeństwa. Aktorka musiała godzić obowiązki zawodowe z rolą żony i matki synka Kamila (urodził się w 1971 r.), na szczęście jej mąż miał do tej sytuacji zdrowe podejście.

"Jeżeli w małżeństwie obie osoby uprawiają zawody artystyczne, to podobno musi występować napięcie na tle rywalizacji, kto z nich osiągnął większe sukcesy - mówił Włodzimierz Korcz. - Ja nigdy nie miałem problemu z tym, że przez wiele lat żona była jedną z najbardziej znanych aktorek w kraju, a o mnie nikt nie wiedział. Po prostu robiłem swoje po cichu, ale dosyć długo nie przynosiło to ani sławy, ani specjalnych pieniędzy. Funkcjonowałem jako mąż swojej żony. Przychodziłem po nią do teatru, a portier witał mnie: 'Dzień dobry, panie Starostecki'. To mnie nawet bawiło".

Po ogromnym sukcesie "Trędowatej" Elżbieta Starostecka zagrała jeszcze w serialu, który bardzo lubi do dziś - "Hotel Polanów i jego goście". Jako Esther Polan musiała wcielić się w swą bohaterkę w różnych okresach jej życia. A potem coraz rzadziej pojawiała się na ekranie.

Pracowała w teatrze. Pochłaniała ją też budowa domu na warszawskim Żoliborzu i opieka nad córką Anią, która urodziła się w 1982 roku.

To nie miało znaczenia

"Nie podejmowałam żadnej decyzji, po prostu propozycje, które się pojawiały, nie były dla mnie interesujące - wyjaśnia. - Później, w latach 80., było ich coraz mniej, ale to już nie miało dla mnie większego znaczenia, bo byłam bardzo zajęta pracą w teatrze i wychowywaniem dwojga dzieci".

Spokojnie godziła się z tym, że jej kariera stoi w miejscu, a mąż jest gościem w domu i mnóstwo czasu spędza z Alicją Majewską, jako jej "osobisty kompozytor".

"Małżeństwo doskonałe? - zastanawia się. - Nie wiem, czy takie istnieje. Ale jeżeli przyjmiemy, że w to wchodzą i kłótnie, i spory i potem cudowne pogodzenia się, to nasze jest doskonałe".

BP

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Elżbieta Starostecka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy