Dean Martin: Małomówny gwiazdor

Dean Martin /Hulton Archive /Getty Images

Zanim został gwiazdą kina i piosenki, był bokserem i krupierem w nielegalnym kasynie.

Na niczym mu nie zależało. Ani na sławie, ani na pieniądzach, ani na karierze. Słowem - Dean Martin miał styl. Reszta przyszła już sama.

Urodził się w 1917 r. jako Dino Crocetti, rzucił szkołę w wieku 14 lat i rodzinne Ohio zamienił na nowojorskie zaułki czasów prohibicji. Na takich jak on, zaciętych dzieciaków bez grosza przy duszy, czekało tam niewiele możliwości: można było zaprzyjaźnić się z mafią, obsługiwać klientów licznych szemranych spelunek albo bić się za pieniądze. On zaczął od boksu i pod przydomkiem Kid Crochet ("Szydełko") radził sobie ponoć całkiem nieźle. Ciemną norę w bocznej uliczce wynajmował do spółki z Sonnym Kingiem, takim jak on synem włoskich imigrantów. Dorabiali, organizując domowe walki - goście płacili kilka centów, by popatrzeć, jak okładają się gołymi pięściami. Na rękawice nie było ich stać, ale nawet wtedy Martin był w stanie wysupłać parę groszy na kino.

Z czasem z boksera awansował na krupiera w nielegalnym kasynie, śpiewając jednocześnie w nocnym klubie jako Dino Martini. Deanem Martinem stał się na początku lat 40., gdy zaczął występować z orkiestrą jednego z nowojorskich hoteli. Choć zarabiał nieźle, pieniędzy na oczy nie widział. Lider orkiestry zgarniał 10% jego honorariów, kolejne 10% inkasowała opiekująca się nim agencja talentów, a reszta trafiała do trzech menedżerów (ze stawkami 20, 25 i 35%). Gdy do rosnących długów doszło jeszcze 500 dolarów, które jeden z agentów wyłożył na wyprostowanie jego bokserskiego nosa, nie mówiąc już o wydatkach na utrzymanie żony i czwórki dzieci, Martin ogłosił w 1946 r. bankructwo. Wydawało się, że jego karierę mógł uratować tylko cud.

"Masz jakąś robotę?" - zaczepił go któregoś wieczoru po słabo płatnym występie w klubie Glass Hat 20-letni chłopaczek. "Jerry Lewis" - przedstawił się, choć na świat przyszedł jako Joseph Levitch. Tak samo jak Dean rzucił szkołę po 10. klasie, ale na tym podobieństwa się kończyły. Przystojniak i dziwadło, milczek i gaduła, makaroniarz i Żyd - ich oparty na przeciwieństwach komediowy duet wkrótce zaczęto porównywać do Flipa i Flapa.

Reklama

Przez 10 lat zagrali w 17 filmach, pojawili się w setkach programów radiowych i telewizyjnych, a na scenie niemal każdego wieczoru tworzyli improwizowane wariacje na temat jednego numeru: niewzruszony Martin usiłował śpiewać miodowym głosem, a postrzelony Lewis usiłował mu za wszelką cenę w tym przeszkodzić .

W 1949 r. Lewis został świadkiem na drugim ślubie Martina, z 12 lat od niego młodszą modelką Jeanne Biegger. "Oprócz mnie była najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się Deanowi w życiu" - mówił Jerry Lewis, i Dean, choć nigdy o tym nie wspominał, chyba też tak uważał. Dzień zaczynał od golfa Był jednym z tych małomównych facetów, którzy nigdy nikomu się nie zwierzają. "Jest jednym z tych rzadkich ludzi, którzy nie chcą się komunikować. To po prostu go nie interesuje" - wzdychała Jeanne, ale mimo tego przez ponad 20 lat uchodzili za jedną z najszczęśliwszych par show-biznesu. Unikał ekskluzywnych spędów, jak tylko mógł, miał uczulenie na koktajlową gadkę-szmatkę. "Gadka jest w porządku, ale szmatki nie trawię" - mawiał.

Naprawdę obchodziły go tylko dzieci i golf. "Był zwyczajny. Jak na gwiazdę filmową był naprawdę mało gwiazdorski. Dla nas był przede wszystkim zapalonym golfiarzem" - opowiadała jego córka, Gail. Idealny dzień według Deana składał się z wczesnej rundki golfa, kieliszka ginu do partyjki pokera, kolacji z rodziną i wieczora przed telewizorem, a wszystko poprzeplatane papierosem. W plotkach jego wycofanie uznano jednak za oznakę problemów. Przypisywano mu niezliczone kochanki (część może i słusznie), a gdy wymykał się wcześniej z imprez, szeptano, że idzie zapijać się w samotności. Na scenie jego nieodłącznymi atrybutami była whisky i papieros, ale ponoć tylko papieros był prawdziwy. Alkohol ugruntowywał jego nonszalancki wizerunek, chroniąc przed wścibskimi dziennikarzami.

Tylko Orianie Fallaci udało się wyciągnąć z niego zwierzenie: "Gdy byliśmy z Jerrym na topie, wszyscy na imprezach myśleli, że jestem zarozumiały. A nie byłem. Ja po prostu nie umiałem dobrze mówić po angielsku, więc trzymałem gębę na kłódkę". W rodzinnym domu Martina mówiło się w dialekcie włoskiego, dopiero w szkole nauczył się angielskiego. Jego sposobem na problemy było więc milczeć, aż przebierze się miarka - wtedy odchodził. Tak było ze szkołą, boksem, żoną, tak też w końcu stało się i z Lewisem, z którym rozstał się w 1956 r.

Przez parę następnych lat wydawało się, że dalszych zwrotów już nie będzie, w końcu jednak Hollywood pozwoliło mu udowodnić, że także solo jest całkiem niezłym aktorem. Dobrze przyjęto jego role w "Młodych lwach" oraz westernie "Rio Bravo". Nowy rozdział w jego życiu otworzyła jednak dopiero komedia "Ryzykowna gra" z Frankiem Sinatrą i resztą stylowej paczki hollywoodzkich elegantów, nazywanej Rat Pack. Sinatra podobno nikogo tak nie szanował jak Martina, który był dla niego jak starszy brat. Obaj także śpiewali, choć Sinatra swą karierą zarządzał zupełnie inaczej: każdą płytę planował bardzo szczegółowo, gdy Martin brał każdą propozycję jak leci. Tych kilka solidnych przebojów, jak "Volare", "That’s Amore" czy "Everybody Loves Somebody", które w swoim czasie strąciło Beatlesów z 1. miejsca listy przebojów "Billboardu" - nie zapewniło mu jednak pozycji nawet zbliżonej do Sinatry.

Martin oczywiście miał to gdzieś, zwłaszcza po tym, gdy w ciągu zaledwie trzech lat stracił kilka ukochanych osób: w 1966 r. zmarła mu matka, rok później ojciec, w kolejnym starszy brat, a do tego jeszcze Jeanne ogłosiła separację. Sprawa rozwodowa ciągnęła się kilka lat. Wprawdzie aktor szybko znów się ożenił (z młodszą od niego o 30 lat recepcjonistką z salonu fryzjerskiego), ale związek przetrwał tylko trzy lata. Sinatra postanowił uleczyć smutek przyjaciela pracą, namówił go na serię wielkich stadionowych koncertów, ale przyzwyczajony do kameralnych i zadymionych wnętrz Martin czuł się nie na miejscu.

Przestał występować w 1990 r. i wreszcie mógł oddać się swojemu ulubionemu życiowemu schematowi: golf-gin-karty-papieros. Zmarł na raka płuc w Boże Narodzenie 1995 r. Na jego nagrobku napisano: "Everybody Loves Somebody Sometimes" ("Każdy kiedyś kogoś kocha"). Nawet jeśli rzadko o tym mówi.

MP

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy