Reklama

Cannes 2015: Epitafium Winehouse, film lesbijski z Blanchett i Marą

Początek nowego tygodnia przyniósł w Cannes dwa olśnienia - pierwszy to pokazywany w konkursie głównym obraz "Carol" Todda Haynesa, drugi to świetny dokument "Amy" w reżyserii Asifa Kapadii.

W Cannes jesteśmy spaleni słońcem. Oczekiwanie w długich kolejkach na wejście do sali kinowej powoduje, że z dnia na dzień czerwienią nam się twarze. I to podwójnie. Mamy bowiem wypieki wywołane ekscytacją kolejnymi filmami i twarzową opaleniznę, która u niejednej obecnej tu osoby przechodzi w schodzącą skórę. Zmieniając naskórek, zmieniamy też twarz, która zostaje niby taka sama, a jednak wiemy, że jest już trochę inną, z domieszką komórek zrodzonych na Riwierze.

Mam wrażenie, że odwrotnie jest z kinem. Kolejne filmy niby za każdym razem opowiadają historie w inny sposób, a jednak ta inność jest trudna do zauważenia. W Cannes rokrocznie czekamy aż kino zrzuci skórę, pokaże swoje nowe oblicze. W tym roku jeszcze się takiego objawienia nie doczekaliśmy, ale pojawiły się przynajmniej trzy filmy, które koniecznie trzeba zobaczyć.

Reklama

Pierwszym jest podpisana przez Todda Haynesa "Carol". Obraz tak bardzo przypadł do gustu krytykom, że został nowym faworytem festiwalu. Reżyser powraca w nim do lat 50. XX wieku, które odwiedził już z Julianne Moore w głośnym "Daleko od nieba". Tam zmorą mieszczańskiego świata był skrywany homoseksualizm męża głównej bohaterki. Tu jest nią lesbijska skłonność, jaką wykazuje tytułowa postać i jej nowo poznana znajoma, o wiele młodsza Therese (Rooney Mara).

Nie byłby jednak Haynes sobą, gdyby ich relacje przedstawił z perspektywy męczenników. Jego bohaterki nie nadają się na sztandary walczących o prawa dla osób LGBTQ. Orientacja to tylko jeden z setek czynników określających obie panie i jeden z wielu łączników między nimi. Chociaż dzieli je klasa społeczna (młodsza to uboga ekspedientka, starsza - wielkomiejska pani robiąca w sklepie tej drugiej zakupy), wiek i doświadczenie, znajdują wspólny język. Są sobie równe, co Haynesowi udało się świetnie zarysować. Jak choćby w znakomitej scenie ich pierwszego fizycznego zbliżenia, kiedy to młodsza, która dotąd wydawała się pasywna, naiwna i poddana urokowi Carol, przejmuje pałeczkę.

Jedną z obowiązkowych czynności, której z namaszczeniem, co rano, przed pierwszym pokazem o 8:30, oddają się obecni w Cannes widzowie, jest przegląd tabeli magazynu "Screen International". Krytycy z różnych stron świata oceniają w niej konkursowe filmy w skali od 0 do 4. Aktualnie prowadzi w niej właśnie "Carol". Film ma niezwykle trudną do pobicia średnią w wysokości 3,5 (znajdujący się na drugim miejscu "Syn Szawła" ma 2,8). Podobną notę miałaby szansę uzyskać na razie jedynie "Amy" Asifa Kapadii, najciekawszego jak dotąd filmu Cannes A.D. 2015. Tylko dlaczego zdecydowano się pokazać go w ramach wydarzeń specjalnych, skoro zdecydowanie powinien znaleźć się w konkursie głównym?

Kapadia śledzi drogi, ścieżki i autostrady Amy Winehouse, które zawiodły ją do śmierci. Interesuje go wszystko - związki z mężczyznami i narkotykami, opinie przyjaciół i zeznania bliskich, leczona w wieku trzynastu lat depresja i nieleczony we właściwym czasie alkoholizm. Reżyser wnikliwie przebadał archiwum z filmami i wywiadami artystki, z którego wyciągnął takie materiały wideo, które w najlepszy sposób pokazują, jak Winehouse zmieniała się wraz z kolejnym etapem sławy. Twórca wykonał też gigantyczną pracę - udało mu się porozmawiać chyba z każdą istotną w życiu wokalistki osobą. Ale Kapadia nie traci czasu na pokazywanie innych w kadrze. Na ekranie oglądamy tylko Amy, słuchamy jej historii wygłaszanej ustami innych.

"Amy" to jednocześnie piękne i wzruszające epitafium, a także spełniony dokument. Obraz wzruszył największych emocjonalnych twardzieli, nawet zagorzali przeciwnicy Winehouse nie zostali po projekcji obojętni. Łzy na kinowej sali widzowie wycierali na długo po zapaleniu świateł. Piosenki artystki, bogato ten film ilustrujące, brzmią w nim tak samo, jak na płytach. Jednak dzięki temu, że tutaj poznajemy ich pełną genezę i emocjonalne obciążenie, ma się wrażenie, że znaczą już coś zupełnie nowego. Nie pozostaje nic innego, jak odpalić którąś z płyt Winehouse i czekać na premierę filmu w Polsce (ta zapowiadana jest na sierpień).

Przyjemność oglądania takich filmów, jak "Carol" czy "Amy" na Francuskiej Riwierze jest naprawdę duża. Okoliczności przyrody są świetnym uzupełnieniem bogatego w interesujące produkcje programu. Już na półmetku festiwalu można śmiało stwierdzić, że Cannes zostawia daleko w tyle Berlinale oraz święto kina w Wenecji i też o wiele więcej niż tamte imprezy o kondycji kina mówi. Przykłady fabuły Haynesa i dokumentu Kapadii pokazują, że męscy twórcy coraz chętniej przyglądają się kobietom - silnym, choć zagubionym, herstorie stoją obok historii. Na arenie międzynarodowej równouprawnienie bohaterek dopiero się dokonuje, za to jest już faktem w twórczości Idy Panahande.

Persjanka pokazała w Cannes w prestiżowej sekcji Un Certain Regard swój drugi film, zmysłowe postscriptum do "Rozstania" Asghara Farhadiego. Bohaterka jej filmu stoi przed podobnym dylematem, co bohaterowie tamtego obrazu - wybrać wolność czy opiekę nad dzieckiem? Łącznikiem między filmami jest także Sareh Bayat, która u Farhadiego wystąpiła w drugoplanowej roli (i odebrała z reżyserem Złotego Niedźwiedzia w Berlinie), zaś u Panahandeh gra główną bohaterkę. Reżyserka w swój kameralny dramat umiejętnie wplotła problemy toczące dziś społeczeństwem Iranu. Słabość prawa, społeczne niesprawiedliwości i trudności kobiet w walce o zachowanie godności, to tylko niektóre z pojawiających się w jej filmie kwestii. "Nahid" potwierdza, że irańska kinematografia jest dziś jedną z najciekawszych. To także kolejny dowód na to, że w tym roku w Cannes rządzą kobiety.

Artur Zaborski, Cannes

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy