Reklama

Barbara Sass-Zdort: Specjalistka od silnych kobiet

Długo czekała na debiut. Potem pracowała tak dużo, bo chciała nadgonić stracony czas.

Sporo wiedziała o piekle kobiet. Każdy jej film to albo oskarżenie, albo ostrzeżenie, co kobieta może zrobić drugiej kobiecie, partnerowi. Jednak tylko taki odbiór dzieł Barbary Sass-Zdort byłby uproszczeniem. Jej filmy to oskarżenie patriarchalnych damsko-męskich relacji. Reżyserka brała w obronę płeć piękną. Każdy jej film to także wołanie o miłość.

Miała 17 lat, gdy zaczęła studia w osławionej Filmówce w rodzinnej Łodzi. Szkołę skończyła w 1958 roku i przez kilkanaście lat nie mogła wybić się na niepodległość. Kolejne scenariusze, które składała, odrzucano. Uważała, że na pewno nie były gorsze niż kolegów, a jednak nie mogła się przebić. Stąd tak długo asystowała i była drugim reżyserem. Ale o współpracy z Andrzejem Wajdą, Jerzym Skolimowskim i Wojciechem Hasem mówiła: "Tak naprawdę to były moje prawdziwe studia. Wtedy nauczyłam się najwięcej".

Reklama

Przełomem był rok 1980. Nakręciła debiutancki film "Bez miłości", którego bohaterka była zaprzeczeniem reżyserki. W postać dziennikarki dążącej po trupach do celu wcieliła się Dorota Stalińska (potem zagrała jeszcze w "Debiutantce", "Krzyku", "Dziewczętach z Nowolipek" i "Historii niemoralnej"). - Pisząc scenariusz "Bez miłości", stworzyłam bohaterkę w opozycji do samej siebie - wyznała potem Barbara Sass-Zdort.

Ojciec, Leopold, osobowość charyzmatyczna, łódzki kurator szkolny, społecznik, jakich dziś nie ma. Ojca kochała bardzo i podziwiała - przekazał jej prostą zasadę, którą kierowała się całe życie: "Masz robić jedną rzecz, ale dobrze". Więc ze wszystkich sił starała się połączyć dwie zdawałoby się sprzeczne "rzeczy": dobrze wychować synów i robić filmy, najlepiej, jak potrafi.

Jeśli chodzi o wychowanie synów, może mówić o sukcesie. Paweł jest prawnikiem, Marcin Dominik - dziennikarzem "Rzeczpospolitej". Nieoceniony w tym udział ma też mąż reżyserki Wiesław Zdort - operator filmowy i wykładowca w łódzkiej Filmówce. W 1995 otrzymał tytuł profesora sztuk filmowych.

Jeśli chodzi o reżyserię, też nie powinna mieć sobie nic do zarzucenia. W filmie i teatrze obowiązywały te same zasady: "Najlepiej, jak potrafisz".

Często mówiło się, że robi kino kobiece. Zżymała się. Kręciła filmy o stosunkach międzyludzkich. Pokazywała kobiety, bo znała je najlepiej, fascynowała ją ich złożoność. W sztuce i w życiu nie szła na kompromisy. Bo drugie credo reżyserki brzmiało: "Nie oszukiwać samej siebie". Nie oszukiwała. Ale z postulatem "nie przejmować się nikim i niczym" był już problem. Przejmowała się niemal wszystkim, choć starannie to ukrywała. Była nadwrażliwym dzieckiem. Miała w sobie pewną nerwowość. Bardzo ciężko pracowała nad tym, by nauczyć się nad sobą panować.

Ambitna. Może nawet za bardzo. Chciała wszystkim udowodnić, że pomimo spóźnionego startu może, umie, potrafi. Nadgoni stracony czas. Dlatego tak ciężko i niemal bez przerwy pracowała. Za wyścig z czasem płaciła określoną cenę. Nadwrażliwość też nie była jej sprzymierzeńcem. By się rozluźnić, sięgała po alkohol. Na szczęście to ona miała nad nim władzę. Ulgę poczuła dopiero wtedy, gdy stwierdziła, że już niczego nie musi nikomu udowadniać. W ogóle nic nie musi. Nawet kręcić filmów, co tak bardzo kochała. Wtedy poczuła się naprawdę wolna i... że naprawdę może wszystko.

Mówiła o sobie, że nie jest kobieca. Ci, którzy ją znali, gwałtownie temu zaprzeczali. Miała wdzięk, była też w prywatnych kontaktach bardzo miła. Na planie surowa, ale jak twierdzą pracujący z nią aktorzy, sprawiedliwa. Mówiąc, że nie jest kobieca, miała raczej na myśli to, że nie fascynowało jej urządzanie domu, jego "ocieplanie", na przykład kwiatami. Tym bardziej nie były jej niezbędne serwetki ani obrazki. Tylko bez dwóch rzeczy nie mogła się obejść: papierosów i kawy. Była chyba jedyną osobą na świecie, która właściwie korzystała z działki - nie pracowała na niej, tylko i wyłącznie wypoczywała. Niewielu to potrafi.

Choć była ostra, aktorzy lubili z nią pracować. Ona lubiła ich. Sprawiało jej frajdę, gdy mogła pracować z kimś po raz pierwszy. - Kiedy poznaję nowego aktora, próbuję z niego wyciągnąć coś, co jest mi nieznane. Jest szansa, że czymś mnie zaskoczy. To jest najbardziej fascynujące w mojej pracy - mówiła.

Jej ostatnim filmem był kontrowersyjny "W imieniu diabła". Nakręciła go w 2011 roku. Potem nie mogła zebrać odpowiednich funduszy na kolejny. Zajęła się reżyserią teatralną. Gdy dobiegła nas smutna wiadomość o śmierci reżyserki - 2 kwietnia 2015 - pracowała nad "Pokojówkami" Jeana Geneta w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Premierę zaplanowano na maj.

Kilka dni wcześniej z okazji 30. rocznicy powstania filmu "Dziewczęta z Nowolipek" nagrywała program "Niedziela z Barbarą Sass". Z tej okazji spotkała się ze swoimi aktorkami: Ewą Kasprzyk, Marią Ciunelis, Martą Klubowicz i Dorotą Stalińską. - Przyniosłyśmy Basi kosz kwiatów. Ona krzyknęła: "O, Boże, takie nagrobne kwiaty, a ja jeszcze przecież nie umieram". Trudno w to uwierzyć - mówiła Dorota Stalińska.

W rozmowie z Lilianą Śnieg-Czaplewską 16 lat temu reżyserka wyznała: "Chcę umierać ze świadomością, że właściwie nikomu nic nie zawdzięczam, ja z całą pewnością nikomu nic nie zawdzięczam. Chcę wykorzystać życie do końca, umrzeć w biegu".

IJ

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Barbara Sass-Zdort | Barbara Sass
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy