Reklama

2016 w kinie: Rok superbohaterów

Złota era filmów komiksowych trwa. W ciągu minionych dwunastu miesięcy na kinowe ekrany po raz kolejny zawitali Avengers, członkowie Ligi Sprawiedliwości i X-Meni, wspierani przez trzy wielkie amerykańskie wytwórnie: Disney, Warner Bros. i Fox. Choć na co dzień członkowie obozów Marvela i DC ostro ze sobą rywalizują, tym razem wspólnie złożyli się na największy sukces kina superbohaterskiego w historii - w 2016 roku na dwanaście najpopularniejszych filmów na świecie, aż sześć miejsc zajęły adaptacje komiksów.

Złota era filmów komiksowych trwa. W ciągu minionych dwunastu miesięcy na kinowe ekrany po raz kolejny zawitali Avengers, członkowie Ligi Sprawiedliwości i X-Meni, wspierani przez trzy wielkie amerykańskie wytwórnie: Disney, Warner Bros. i Fox. Choć na co dzień członkowie obozów Marvela i DC ostro ze sobą rywalizują, tym razem wspólnie złożyli się na największy sukces kina superbohaterskiego w historii - w 2016 roku na dwanaście najpopularniejszych filmów na świecie, aż sześć miejsc zajęły adaptacje komiksów.
Największe komiksowo-filmowe rozczarowanie 2016 roku? /materiały prasowe

Mała rewolucja

Przełom nastąpił w pierwszych miesiącach roku za sprawą projektu, w którego powodzenie na długo przed premierą wierzyła zaledwie garstka osób. "Deadpool" Tima Millera udowodnił jednak już w dniu swojego debiutu, że nie jest następną tradycyjną ekranizacją komiksu. W komedii, której gwiazdą jest Ryan Reynolds, postawiono na niecenzuralne słownictwo, niewybredny humor, sceny seksu i wyjątkowo krwawą przemoc, dotąd niespotykaną w filmach Marvela.

Choć takie podejście było bardzo ryzykowne, w pełni się opłaciło, bo odbiór obrazu Millera przebił kilkukrotnie oczekiwania twórców. Mimo że "Deadpoola" opatrzono w Stanach Zjednoczonych kategorią wiekową R (dla osób powyżej 17. roku życia), produkcja stała się hitem walentynkowego weekendu, bijąc wszelkie możliwe rekordy frekwencyjne.

Reklama

Zachwyceni filmem byli zarówno producenci, jak i widzowie. "Deadpool" okazał się dziełem świeżym i energicznym, trafnie wyśmiewającym schematy hollywoodzkich widowisk, lecz równocześnie pełnym odniesień do innych kultowych obrazów. Do tego wprowadził na ekrany bohatera, którego nie sposób nie lubić w żywiołowej interpretacji Reynoldsa. Rezultat mógł być tylko jeden: kosztująca niespełna 60 milionów dolarów produkcja zarobiła na całym świecie 780 milionów, bijąc o ponad 200 milionów inny, trzy razy droższy blockbuster Foxa, "X-Men: Apocalypse".

Obrazu w reżyserii Bryana Singera nie spotkało nawet w małej części tak dobre przyjęcie, jakie stało się udziałem "Deadpoola". Choć w "X-Men: Apocalypse" oglądamy całą plejadę największych gwiazd współczesnego kina (m.in. James McAvoy, Jennifer Lawrence i Oscar Issac), filmowcy postawili na mało oryginalną i zupełnie pozbawioną sensu historię, która była jedynie pretekstem, by zaprezentować parę wbijających w fotel scen destrukcji naszej planety. Nowi "X-Meni" zyskali jednak w Polsce dodatkowy, komediowy wymiar - a to dzięki przezabawnemu wątkowi z udziałem Michaela Fassbendera, który w filmie dzielnie, lecz bardzo nieumiejętnie zmaga się z zawiłościami naszego języka.

Świt czy zmierzch?

"Deadpool" utarł nosa także drugiemu tegorocznemu widowisku, z którym często był przed premierą porównywany. Mowa o zrealizowanej dla Warner Bros. adaptacji komiksów DC "Legion samobójców" Davida Ayera. Następna przepełniona gwiazdami (m.in. Will Smith, Margot Robbie i Jared Leto) superprodukcja już od momentu publikacji wczesnych zwiastunów była jednym z najbardziej oczekiwanych filmów roku. Aktorzy i twórcy obiecywali, że będzie mrocznie, emocjonująco i bez zahamowań. Niestety, skończyło się na tym pierwszym.

"Legion samobójców", opowiadający o grupie złoczynców zmuszonych przez władze, by ratować świat, zawiódł niemal wszystkich swoją przeciętnością i brakiem charakteru. Krytycy i widzowie byli dla obrazu Ayera bezlitośni, choć też nieco niesprawiedliwi. Mimo że film zalet ma niewiele, daleko mu do najgorszych komiksowych adaptacji pokroju "Elektry" czy "Daredevila". Zawiedzione oczekiwania zrobiły jednak swoje i nawet doskonała kreacja Margot Robbie jako Harley Quinn nie była w stanie uratować Warner Bros. przed nienawiścią fanów.

Reakcja na rozczarowujący poziom "Legionu samobójców" była tym bardziej uzasadniona, że kilka miesięcy wcześniej Warner Bros. doprowadził miłośników komiksów do furii jedną z najgorszych adaptacji wszech czasów. "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" Zacka Snydera, choć miał gigantyczną przewagę nad konkurencją w postaci tytułowej konfrontacji dwóch najpopularniejszych superbohaterów, po premierze okazał się jednym wielkim chaosem, gdzie w gąszczu wybuchów, pościgów i strzałów ginie jakikolwiek sens. Szczególną legendą zdążyła obrosnąć finałowa sekwencja walki tytułowych postaci, o której zakończeniu przesądza... wspólne imię ich matek.

Batman powrócił w tym roku do kin w jeszcze jednej produkcji Warner Bros. - była nią adresowana do dorosłych animacja Sama Liu "Batman: Zabójczy żart". Jednak tak samo jak w przypadku "Legionu samobójców" oraz "Batman v Superman", obraz zawiódł oczekiwania fanów i mocno zniechęcił do tworzonego przez Warner Bros. kinowego uniwersum DC. Choć to komiksowe imperium ma zyskać na znaczeniu dopiero w najbliższych latach, po takim starcie nie da się oprzeć wrażeniu, że to kolos na glinianych nogach.

Z bezpiecznej odległości

Ekranowe starcie wielkich ikon z okładek komiksów zaproponował widzom w tym roku także Marvel we współpracy z Disneyem. "Kapitanem Ameryką: Wojną bohaterów" braci Russo wytwórnia potwierdziła swoją dominację w świecie filmów komiksowych. Produkcja nie dość, że została okrzyknięta najbardziej kasowym tytułem lata, zarabiając na całym świecie ponad miliard dolarów, spotkała się też z bardzo entuzjastycznymi opiniami recenzentów.

Wielki pojedynek Kapitana Ameryki (Chris Evans) i Iron Mana (Robert Downey Jr.) nie podzielił losów "Batmana v Supermana" głównie dzięki porządnej dawce humoru. Poza tym twórcy przyszykowali dla nas kilka świetnych choreograficznie scen walk i jedną z najlepszych sekwencji współczesnego kina rozrywkowego - starcie podzielonej grupy Avengers na lotnisku. W trzecim "Kapitanie Ameryce" swój debiut zaliczył również nowy Spider-Man, tym razem obdarzony wyglądem Toma Hollanda, z miejsca kradnąc pozostałym bohaterom show.

Marvel jednak nie ograniczył się jedynie do zaoferowania nam kontynuacji jednej ze swoich najpopularniejszych serii. Zaledwie miesiąc temu na ekrany kin wprowadził kolejny solowy projekt, film "Doktor Strange" Scotta Derricksona. Ta opowieść, w której w chirurga poznającego tajniki magii wcielił się Benedict Cumberbatch, to prawdziwy strzał w dziesiątkę studia. Całkowicie oderwana od reszty uniwersum, zabawna i mistrzowsko zagrana produkcja udowodniła, że Marvel i Disney wciąż mają w sobie na tyle kreatywności, by umiejętnie wprowadzić do kinowego świata nową postać.

"Doktor Strange" był także dobrym egzaminem przed przyszłorocznym "Spider-Man: Homecoming", który już teraz wyrasta na jeden z najbardziej wyczekiwanych obrazów ostatnich lat. Ekranizacja przygód człowieka-pająka razem z drugą częścią "Strażników Galaktyki" i trzecią częścią "Thora" stanowi tak potężny zestaw na 2017 rok, że trudno wyobrazić sobie sytuację, w której Marvel i Disney tracą swoją pozycję wśród twórców filmów komiksowych. Zwłaszcza, że po "Daredevilu", "Jessice Jones" i "Luke'u Cage'u" na premierę czekają kolejne marvelowskie seriale Netflixa: "Iron Fist", "Defenders" i "Punisher". Będzie się działo...

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy