Reklama

"Kevin..." - ikona polskich świąt

Widzowie walczą o swoje. Kilka tygodni temu na portalach społecznościowych toczyły się batalie w obronie Kevina. Film Chrisa Columbusa, obowiązkowa świąteczna pozycja, nie został pierwotnie uwzględniony w ramówce Polsatu. Stacja ugięła się jednak pod naciskami widzów.

Dziesięcioletni Macaulay Culkin, ku uciesze rzeszy nowych entuzjastów, kolejny raz zostanie rzucony na pastwę losu. W zaciszu własnego domu - spełni jednak nasze grzeszne fantazje.

Co roku podświadomie czekamy na cud. Zwykle wystarcza nam, kiedy doświadczymy go za pośrednictwem wigilijnej opowieści. Głęboka przemiana Ebenezera Scrooge'a, opisana przez Charlesa Dickensa, straciła aktualność jakiś czas temu. Nas zaś ogarnęła nostalgia za konwencją, którą znamy, za bohaterem, który poruszy w nas najdelikatniejsze struny. W okresie świąt stajemy się bardziej narażeni na wzruszenie i lubimy to. Opowieści świąteczne dają nam szansę na dotknięcie świata, który przemienia się w miejsce wyśnione dzięki nadziei i miłości. Zapadamy się w ekranowe utopie niczym w ruchome piaski.

Reklama

Wszystko się zmieniło, odkąd pojawia się Kevin McCallister. Zrzuca nam gorące żelazko na głowę i daje upust fantazji, demolując wystawny dom na przedmieściach Chicago. Śpi w łóżku swoich rodziców, objada się lodami z bakaliami przed telewizorem i ogląda brutalne filmy w świetle dnia. Rok w rok ulega grzesznym przyjemnościom, hołdując jednocześnie tradycyjnym wzorcom. Gdzie więc przemiana, której oczekujemy po bohaterze bożonarodzeniowej opowieści?

Zdaje się, że nadeszła wraz z wiekiem (Macauleya Culkina). Uroczy chłopiec nagle stał się mężczyzną i zaczął mieć problemy, z którymi nie radził sobie dzięki sprytowi i dziecięcej wyobraźni. Przemiana chłopca w mężczyznę to cud, któremu nie dowierzamy. Kevin sam w domu obchodzi w tym roku swoje dwudzieste urodziny, Macauley w sierpniu skończył trzydzieści lat. Niestety tylko jeden z nich dwóch nadal króluje.

Przedmieścia Chicago i Nowy Jork należą do Kevina. To też za jego pośrednictwem dowiadujemy się, że relacja między pragnieniem a posiadaniem może być bardzo przewrotna. Najmłodszy z klanu McCallisterów zostaje w domu sam na święta, bo o samotności sobie zamarzył. Chciał, żeby wszyscy zniknęli. W porannym chaosie więc o nim zapomniano. Kiedy jednak na horyzoncie pojawili się złodzieje, którzy mogli zagrozić stabilności jego domu, chłopiec postanowił walczyć w imieniu rodziny i o jej dobro. Słowo "bohater" zyskało dzięki niemu nowy wymiar. Tocząc boje z całym światem (dwóch złodziei wystarczy, by przysłonić horyzont dziesięciolatkowi) Culkin stanął w szeregu z Brucem Willisem, który w "Szklanej pułapce" (1988) rozbił grupę terrorystów, by pokazać swojej żonie, że jest prawdziwym mężczyzną. Kevinowi zależało na tym samym - bawiąc się w kotka i myszkę ze złodziejami, stanął twarzą w twarz z własnym strachem i go pokonał, by udowodnić rodzinie, że zasługuje na szacunek.

"Kevin..." to wciąż jeden z ulubionych świątecznych filmów Polaków:

Historia o Kevinie daje nam satysfakcję, kiedy rozbija amerykański mit idealnej rodziny, a potem przewrotnie sprawia nam przyjemność kolejny raz, gdy jednak go potwierdza. Nic dziwnego, że tuż po premierze film okupywał pierwszą pozycję w box-officach przez dwanaście tygodni, zarobił 476 milionów dolarów i został nominowany do Złotego Globu w kategorii Najlepsza Komedia lub Musical. Wszystko jedno, czego oczekiwaliśmy i co dostajemy, jeśli za każdym razem jest nam z tym dobrze. Columbus znakomicie podsyca napięcie, ale my nie boimy się o Kevina, bo wpisujemy jego walkę z bandytami w konwencję z kreskówek rodem, w których upadek z wysokości nie kończy się kontuzją. Zazdrościmy chłopcu sprytu, do głowy nam nie przychodzi, że rozgrywa się dramat. Scenariusz Hughesa przekonuje nas, że bawić można się bez końca.

Tym, kto usiłuje powiedzieć, że nastąpił już koniec i czas na dorosłość jest tylko Macaulay Culkin. Nikt jednak nie bierze jego słów na poważnie. Aktor figuruje w społecznej świadomości jako urokliwy chłopiec, który z uśmiechem na twarzy przetnie linę, kiedy będziesz wisiał nad przepaścią i sprawi tym radość wszystkim wokół. Culkin przeszedł na "emeryturę" w wieku czternastu lat, choć miał wszystko, czego inni mogli tylko zapragnąć. Rzekomo chciał uciec od blichtru i show biznesu. Spełnione marzenia znów okazały się nieco rozczarowujące? Od jakiegoś czasu Mac powtarza z żalem, iż jest najbardziej ignorowanym aktorem spośród wszystkich, których zna. Czy jednak nie chciał odrobiny spokoju? Dokładnie tak jak Kevin, Culkin wyczarował sobie pustkę. O ile jednak jego filmowa postać udowodniła swoją wartość na własną rękę i wróciła na łono rodziny jako jej pełnoprawny członek, o tyle Macauley zamykając się w domu popadł w końcu w agorafobię.

Najlepiej opłacana gwiazda dziecięca wszechczasów, "warta" trzydzieści milionów dolarów w wieku trzynastu lat, nie dostała pozwolenia na to, by dorosnąć. Dwudziestotrzyletni aktor w programie "Larry King Live" twierdził, że Michael Jackson się z nim przyjaźnił, bo Mac był dzieckiem i nie traktował Jacksona jak pop króla. Sytuacja odwróciła się w końcu na niekorzyść Culkina - nikt nie potrafi traktować go jak dorosłego. Gary Busey ("Opowieść o Buddym Hollym") w dniu trzydziestych urodzin Culkina powiedział, że jego wiek niczego nie zmienia, Maca wciąż strach zostawić samego w domu. Strach raczej pomyśleć, co się wydarzy, jeśli rzeczywiście powstanie piąta część serii "Home Alone", w której Culkin miałby rzekomo zagrać ojca rodziny. Obawiam się, że utkwi wówczas w domu na przedmieściach do końca swoich dni - kojarzony z postacią, którą dawno przestał być.

Bożonarodzeniowa przemiana bohatera/aktora jest rozczarowująca, nie chcemy jej, wolimy zatrzymać czas. W świątecznym karnawale realizm i sfera wyobrażeń jednak mieszają się ze sobą, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by na jakiś czas zadomowić się w świecie, który nie istnieje i czerpać z tego przyjemność.

Pamiętać należy tylko o tym, że Culkin zadebiutował na teatralnej scenie w wieku czterech lat - w 1989 roku John Hughes zaangażował go do roli w filmie "Wujaszek Buck" (1989) i otworzył przed nim bramy raju Chrisa Columbusa. Reżyser "Kevina samego w domu" i "Kevina w Nowym Jorku" wiedział, co dzieci lubią najbardziej, wykorzystał schematy świątecznej opowieści i wywrócił je na nice. Pozwolił Kevinowi spełnić marzenia, których się wstydzimy. Zaprzeczył wszystkiemu, w co należy wierzyć, zburzył constans, magiczny okres świąt uczynił naprawdę wyjątkowym, stworzył dla nas nowego bohatera, ale jak na autora zadłużonego w klasycznym modelu narracji przystało - sprawił, że na końcu czujemy się rozgrzeszeni z wszystkiego, czemu radośnie przyklaskiwaliśmy.

Świat wraca na właściwe tory i tradycyjne wartości przywracają mu należyty charakter. To, co dzieje się w między czasie zakorzeniło się jednak we wspólnej świadomości społecznej i zaowocowało uczuciem, które nie wypala się po latach.

A.B.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy