Reklama

"Birdman" w Wenecji: Powrót Michaela Keatona

Uroczystym pokazem filmu "Birdman" w reżyserii Alejandro Gonzáleza Inárritu rozpoczęła się wczoraj 71. edycja festiwalu filmowego w Wenecji. O nowym dziele meksykańskiego reżysera pisze wysłanniczka INTERIA.PL, Anna Bielak.

Impreza, której przed rokiem zarzucano hołdowanie przebrzmiałym ideom i snobizm, otwiera się na zmiany. Festiwalowy program jest lepiej zaplanowany i każdy film będzie można obejrzeć w trzech różnych terminach i obiektach. Organizatorzy złożyli także ukłon w stronę akredytowanych na festiwalu dziennikarzy i tam, gdzie dotychczas stał namiot, który służył za miejsce pokazów prasowych, wybudowano dobrze nagłośnioną, wygodną i pod każdym względem nowoczesną salę widowiskową. Na Lido di Venezia nie zmieniło się tylko to, co na wyspie i festiwalu najlepsze - atmosfera letniskowej miejscowości, w którą organicznie wtapiają się struktury jednego z trzech najważniejszych europejskich festiwali filmowych.

Tegorocznej uroczystości otwarcia towarzyszył pokaz najnowszego filmu Alejandro Gonzáleza Inárritu - "Birdman" z Michaelem Keatonem, Emmą Stone, Naomi Watts i Edwardem Nortonem w rolach głównych. Wszyscy aktorzy przed wieczorną ceremonią i pokazem oddali się w ręce fotoreporterów od popołudnia gromadzących się na czerwonym dywanie. Tym sposobem zaspokoili potrzeby swojego ego, którymi przez lata kierował się główny bohater samego filmu - Riggan Thomson (Michael Keaton) - aktor i reżyser, na którego karierze zaciążyła legendarna rola. Niegdyś kultowy superbohater, dziś zapomniany artysta, który snobuje się na broadwayowskiego reżysera. Riggan reżyseruje i gra w napisanej przez siebie sztuce "O czym rozmawiamy, kiedy mówimy o miłości". To tragikomedia rozpisana na czwórkę aktorów, dwie pary, jedną zdradę i krwawe samobójstwo. Z nowojorskiego James Theater nie wychodzimy prawie w ogóle. Większość akcji rozgrywa się w dialogach, w ciasnych korytarzach, zabałaganionych garderobach i na scenie.

Reklama

Przedmiotem ogólnego zainteresowania jest relacja między autentycznym przeżyciem a fikcją wykreowaną na potrzeby spektaklu. Inárritu sięga po stosunkowo już ograny temat, ale splata wątki w tak znakomity sposób, że jego "Birdman" zdaje się być doskonałym połączeniem kultowej "Synekdochy, Nowy Jork" (2008) Charliego Kaufmana z nominowanym w tym roku do Złotej Palmy filmem "Sils Maria" (2014) Olivera Assayasa.

Bohater pierwszego z wymienionych filmów (Philip Seymour Hoffman) zatracił się w splocie fikcji i kreacji w trakcie długoletniego przygotowywania spektaklu "realistycznego w każdym calu". Pierwszoplanowa bohaterka filmu Assayasa (Juliette Binoche) jest aktorką, która hołduje minionym wzorcom i nie potrafi się odnaleźć w rzeczywistości zdominowanej przez celebrytów, skandale i politykę Twittera wymuszającą aktywne uczestnictwo w świecie wirtualnych przyjemności, a w wypadku niezgody na nie, szykującą karę w postaci wymazania ze społecznej świadomości. Inárritu nie staje po żadnej ze stron, ale z równym dystansem i niegroźną kpiną podchodzi zarówno do poetyki elektronicznego, jak i analogowego życia.


Riggan-Birdman-Thomson jest trochę schizofreniczny jak Birdy-Ptasiek z filmu Alana Parkera z 1984 roku; nie potrafiący dostosować się do rzeczywistości, zamknięty w świecie własnych wyobrażeń, przekonany o swoich ukrytych nadprzyrodzonych zdolnościach i niosący ciężar sukcesu jak nosi się ciężar traumy. Riggan tkwi w przeszłości po czubek głowy. Nie chce wierzyć słowom córki (Emma Stone) tłumaczącej, że we współczesnym świecie nie ma miejsca na sztukę i zwykłe opowieści o ludzkich emocjach. Inárritu też z nich zrezygnował; nie zastanawia się już, ile waży ludzka dusza i przeładowuje swój najnowszy film efektami specjalnymi. Robi to z wyraźną przesadą, ale i godną podziwu ironią (nawiązując do wcześniejszych ról Birdmana-Michaela Keatona: m.in. "Batmanów" czy "Soku z żuka"). Mnoży znaczenia i nawarstwia symbole portretując świat, który - nie oszukujmy się - hołduje prostocie.

Co ciekawe, nie jest ona utożsamiona w filmie Inárritu wyłącznie z nacechowanymi negatywnie uproszczeniami, ale i z autentyzmem emocji. W ich obronie staje jeden z aktorów, który dołącza do grupy Riggana niedługo przed premierą. Mike Shiner (Edward Norton) zastępujący aktora, na którego spadł reflektor, domaga się odrzucenia scenariusza (choć jego linijki zna na pamięć), na próbie upija się dżinem i dawnej kochance, a obecnej scenicznej partnerce, proponuje uprawianie seksu przed publiką.

Inárritu jest szalenie niedelikatny w obejściu ze swoimi bohaterami. Wystawia ich na próby i pośmiewisko. Nie jest w tym ani tak subtelny jak Oliver Assayas, ani oderwany od rzeczywistości jak Charlie Kaufman. I w tym tkwi siła jego filmu. "Birdman" jest równie głęboko zakorzeniony w przeszłości, świecie czerwonych kurtyn opadających na scenę i dramatów na miarę "Kto się boi Virginii Woolf" (1966), jak i w przestrzeni zarezerwowanej dla nadmiaru obrazów, informacyjnego chaosu i facebookowych wpisów. Obie te sfery Inárritu portretuje z równą sprawnością i przenikliwością. Obsadza aktorów zgodnie z ich medialnym wizerunkiem, żeruje na ich filmografii i życiu osobistym. Robi to świadomie i w celu odwrócenia kota ogonem - nakręcenia widowiskowego, mainstreamowego filmu z gwiazdorską obsadą, który w istocie będzie intelektualną i polityczną krytyką; zakończoną happy-endem satyrą o wydźwięku porównywalnym z tym, jaki dwa lata temu na weneckim festiwalu miał film "Spring Breakers" (2012) Harmony'ego Korine'a.

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Alejandro González Inárritu | Birdman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy