Reklama

"2001: Odyseja kosmiczna", czyli pół wieku w kosmosie z Kubrickiem

Można długo debatować nad listą filmów, które rzeczywiście zmieniły oblicze światowego kina, ale nie ma żadnych wątpliwości, że powinna się na niej znaleźć "2001: Odyseja kosmiczna" Stanleya Kubricka. 3 kwietnia 2018 roku mija 50 lat od premiery filmu.

Można długo debatować nad listą filmów, które rzeczywiście zmieniły oblicze światowego kina, ale nie ma żadnych wątpliwości, że powinna się na niej znaleźć "2001: Odyseja kosmiczna" Stanleya Kubricka. 3 kwietnia 2018 roku mija 50 lat od premiery filmu.
Kadr z filmu "2001: Odyseja kosmiczna" (1968) /Everett Collection /East News

Trudno odmówić arcydziełu Kubricka oryginalności, niezależności, przełomowości, lecz "2001: Odyseja kosmiczna" jest także jednym z najbardziej enigmatycznych filmów w historii kina. Oto bowiem w ramach dwuipółgodzinnego seansu oglądamy historię, która rozpoczyna się od wizji gwałtownych początków gatunku ludzkiego sprzed milionów lat, kiedy człowiekowi daleko jeszcze było do bycia człowiekiem. Z kolei w wielkim finale sugeruje koniec jednej fazy rozwoju ludzkości i początek kolejnej. Ewentualnie opowiada o człowieku jako potworze Frankensteina w niemającym początku i końca eksperymencie zwanym wszechświatem.

Reklama

Możliwości jest całkiem sporo, gdyż zakończenie "2001: Odysei kosmicznej" z ujęciem dryfującego w kosmosie ludzkiego płodu powstało właśnie po to, by prowokować pytania, a nie zapewniać odpowiedzi. I wywołuje do dzisiaj szereg emocji, od konsternacji po filozoficzny odlot. Ba, Kubrick i współpracujący z nim pisarz Arthur C. Clarke wielokrotnie mówili, że jeśli ktoś zrozumie w pełni ich film, zawiedli jako twórcy. Jednoznaczność była ostatnią rzeczą, jaką chcieli osiągnąć.

Nieźle jak na kino sprzed pół wieku, kiedy w Ameryce celuloidowe science fiction kojarzyło się głównie z szalonymi naukowcami, tragicznymi w skutkach eksperymentami biologicznymi czy genetycznymi, inwazjami ufoludków albo snuciem apokaliptycznych wizji o różnych formach wojny nuklearnej. Ale też Kubrick był wyjątkowym twórcą, który zawsze szedł pod prąd łatwym trendom i intelektualnej oczywistości.

W grudniu 1965 roku, kiedy zaczynał prace nad swoim kosmicznym opus magnum, był już uznanym filmowcem, który zasmucił świat antywojennymi "Ścieżkami chwały", zadziwił widzów spektaklem "Spartakus", zaszokował obyczajową odwagą "Lolity" i doprowadził do śmiechu przez łzy na seansach "Doktora Strangelove’a". Opierając się na opowiadaniu "The Sentinel" Clarke’a, jednego z ojców intelektualnego i filozoficznego literackiego science fiction, Kubrick chciał pokazać nieskończone możliwości tego gatunku i zadać kłam twierdzeniom, że jest gorszy czy uboższy od prestiżowych dramatów. Udało mu się, ale na efekty musiał czekać jeszcze wiele lat.

"2001: Odyseja kosmiczna" okazała się bowiem w momencie premiery (3 kwietnia 1968) dla wielu widzów i krytyków filmowym kuriozum, którego istnienia i celowości nie rozumieli, więc wychodzili tłumnie z seansów lub wyzłośliwiali się na łamach swych mediów. Byli oczywiście tacy, którzy od razu się w dziele Kubricka zakochali, zauważając jego wyjątkowość, ale film zwrócił się dopiero po latach (ostatecznie ze sporą nawiązką), a spory o jego treść i wydźwięk nigdy nie ustały.

Trudno się z jednej strony dziwić, jako że fabularnie jest to w dużej mierze opowieść o dwóch lecących na Jowisza astronautach, którzy rozmawiają ze sobą i pokładową sztuczną inteligencją, HAL 9000, a także mierzą z ogromem i egzystencjalną tajemnicą wszechświata. Typowych akcji i atrakcji jest w gruncie rzeczy mało, a gdy już do nich dochodzi, Kubrick stawia przede wszystkim na audiowizualne fajerwerki (które w pewnym momencie zachęcały do wypadu do kina młodych hipisów w odmiennych stanach świadomości). Dość napisać, że wyliczono, że w trwającym prawie dwie i pół godziny filmie 88 minut nie ma żadnych dialogów.

Z drugiej jednak strony jest to film, który nie miał, nie ma i raczej nie będzie już miał sobie równego. Kino w stanie czystym, pozbawione sztucznych werbalnych dopalaczy i efekciarskich reżyserskich tricków, które pozwala w pełni pojąć magię i wyjątkowość samego medium filmowego. "2001: Odyseja kosmiczna" zabierała widza w kosmos czasach, kiedy żaden człowiek jeszcze tego nie osiągnął - dopiero rok później Neil Armstrong i Buzz Aldrin weszli na powierzchnię Księżyca (ale efekt dzieła Kubricka był tak ogromny, że przez całe dekady miłośnicy teorii spiskowych twierdzili, że lądowanie na Księżycu zostało sfingowane przy użyciu materiałów nakręconych na potrzeby tego filmu).

"2001: Odyseja kosmiczna" zabierała w podróż w najdalsze zakamarki Układu Słonecznego, ale tak naprawdę do własnego wnętrza. Oferowała nieziemską audiowizualną przygodę oraz refleksję, którą każdy mógł odczytać na swój sposób, i każda interpretacja była dobra. Cóż, wciąż oferuje, nawet przyzwyczajonemu do komputerowych spektakli widzowi, który ma problem z wyciszeniem. Trzeba tylko dać filmowi Kubricka szansę.

"2001: Odyseja kosmiczna" jest dla każdego czymś innym, a to musi wywoływać kontrowersje, niezrozumienie czy odrzucenie, podobnie jak w przypadku niedawnej "Anihilacji" Alexa Garlanda, która podzieliła widzów na kilka obozów i doprowadziła do szeregu fascynujących dyskusji.

Poniżej piątka innych cenionych filozoficznych filmów science fiction, które pozostawiają widza z fascynującymi pytaniami i potrafią przyprawić o interpretacyjny ból głowy, przez co są wciąż równie aktualne co w momencie premiery. Kolejność przypadkowa.

"12 małp"

Terry Gilliam zabiera w swoim arcydziele widzów w podróż do jądra ciemności natury ludzkiej, snując słodko-gorzkie rozważania na temat iluzoryczności otaczającej nas rzeczywistości, asocjacyjności wspomnień oraz kruchości tożsamości budowanej zarówno przez wydarzenia zewnętrzne, jak i pamięć i wspomnienia. W zależności od indywidualnego odbioru, "12 małp" może być kinem post-apokaliptycznym o podróżowaniu w czasie oraz zagrożeniach związanych z naukowym postępem albo opowieścią o szaleńcu, który zatracił się we własnym umyśle. Albo wieloma innymi rzeczami. Gilliam, jak Kubrick, woli stawiać pytania, niż udzielać odpowiedzi.

"Gattaca - Szok przyszłości"

Szokiem był wyłącznie sensacyjny polski tytuł, który miał na celu zasugerować widzowi, że będzie miał do czynienia z jakąś efekciarską futurystyczną wizją rodem z hollywoodzkich blockbusterów. Film Andrew Niccola, nakręcony stylowo przez Sławomira Idziaka, opowiada rzeczywiście o dystopijnym świecie, w którym technologia poszła tak bardzo do przodu, że jeszcze przed narodzinami dziecka można modyfikować jego geny tak, żeby uzyskać pożądane cechy. Ale pod uzyskanym w ten sposób spokojem i przewidywalnością, które miały uratować ludzkość przed nią samą, buzują emocje i nieprzerobione traumy, które prowadzą do implozji.

"Stalker"

Podobnie jak "2001: Odyseja kosmiczna", film momentami tak enigmatyczny i zmuszający do wewnętrznego wyciszenia, że wielokrotnie brutalnie odrzucany przez widzów poszukujących w kinie prostszych, bardziej klarownych historii. Opowieść o trójce ludzi przemierzających tajemniczą Zonę, miejsce, które czuje i myśli, nie poddając się ludzkiemu zrozumieniu, jest faktycznie wymagająca - ponad dwie i pół godziny filmu na zaledwie 142 ujęciach - ale oferuje wiele bogactw. Powstała na podstawie "Pikniku na skraju drogi" braci Strugackich, który zainspirował wiele innych dzieł filozoficznego science fiction, w tym "Anihilację" Garlanda.

"Wynalazek"

W oryginale "Primer", pod tym tytułem jest zdecydowanie bardziej znany wśród miłośników tzw. mindfucków, filmów, które powodują, że człowiek czuje się tak, jakby jego przez jego umysł przejechał ogromnych rozmiarów walec. Ekstremalnie niskobudżetowy film zrealizowany przez filmowca-matematyka, który stwierdził, że nakręci opowieść o potencjalnych naukowych i indywidualnych konsekwencjach podróżowania w czasie. To nie jest "Powrót do przyszłości", gdzie przeszłe, teraźniejsze i przyszłe wersje oryginalnej osoby znikają w najbardziej odpowiednim momencie. Tutaj zaczynają egzystować wspólnie, prowadząc do... sami zobaczcie.

"Łowca androidów"

Nie mogło zabraknąć arcydzieła Ridleya Scotta, które zabiera nas do chaotycznej i efektownej cyberpunkowej rzeczywistości, by zaprosić do dywagacji nad ludzką naturą i tożsamością, sztuczną inteligencją oraz sednem człowieczeństwa. Filozoficzna przemowa replikanta Roya Batty’ego, który żegna się pośród kropel deszczu z wszystkim, czym się stał i mógł się stać w trakcie swego zbyt krótkiego życia, jest wymieniana jako jedna z najpiękniejszych i najbardziej poruszających scen w historii kina. Ale "Łowca androidów" ma znacznie więcej fascynujących aspektów, choćby końcówkę, która dzieli widzów do dziś: czy główny bohater był człowiekiem?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 2001: Odyseja kosmiczna | Stanley Kubrick
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy