Reklama

Nie powiem wam jak żyć!

Rodzina wybijała mi z głowy sceniczne zapędy - można być lekarzem, inżynierem, ale aktorem? Cóż, stało się tak, a nie inaczej. Widocznie takie życie było mi pisane. Niczego nie żałuję - mówi Jarosław Boberek. Nie ma w nim nic z gwiazdora. Skromny i pokorny wobec widzów oraz... postaci, które gra.

Kiedy zadzwoniłem z prośbą o wywiad, zapytał pan, o czym będziemy rozmawiać. Odpowiedź "o sprawach zawodowych" sprawiła, że zgodził się pan bez wahania. Gdybym powiedział, że o hobby, rodzinie lub ulubionej potrawie?

Jarosław Boberek: - Pewnie usłyszałby pan: 'Nie, dziękuję'. Dlatego chciałem się upewnić, czy warto się umówić. Może po to, by uniknąć sytuacji, która przytrafiła mi się ostatnio. Po jednym z przedstawień teatralnych dziennikarka wyjęła dyktafon, a ja byłem pewien, że chce się czegoś dowiedzieć o spektaklu. Zapytała: 'Jaki jest według pana idealny związek?'.

Reklama

Co w tym dziwnego? Przecież ta pani nie była chyba z pisma teatralnego?

- To proste: jestem najmniej odpowiednią osobą do udzielania tego typu odpowiedzi! Mogę opowiadać o pracy, aktorskich doświadczeniach, lecz nie czuję się na siłach, by podawać gotowe recepty na życie. Nie zabieram głosu na tematy, o których nie mam pojęcia. Jestem przede wszystkim od grania, a nie doradzania, jak żyć i postępować, żeby osiągnąć pełnię szczęścia.

Aktor nie może mieć własnego zdania?

- Może, ale nie bawi mnie bycie telewizyjnym autorytetem. Podobnie jak pojawianie się w mediach za wszelką cenę, na zasadzie 'nieważne, jak piszą, byle tylko napisali'.

Jak wytrzymał pan w "Rodzinie zastępczej", gdzie pracował pan ponad dziesięć lat?

- To fajny okres w moim życiu. Wspominam go jako cenny poligon doświadczalny. Nie byłem tam jedynie typowym policjantem, patrolującym ulice 'krawężnikiem'. Posterunkowy był 'skomplikowaną' naturą i często zachowywał się dość niekonwencjonalnie, że się tak wyrażę.

- Dlatego mogłem być włoskim carabinieri, tajniakiem udającym skinheada, wróżką, radiestetą, kobietą, facetem do towarzystwa, żebrakiem i nawet aktorem. Oczywiście to zasługa scenarzystów piszących nasze wątki i to oni mieli niezaprzeczalny wpływ na popularność serialu. Lubiliśmy tę pracę, świetnie się rozumieliśmy, ekipa była zgrana, a towarzystwo doborowe.

Nie ma pan dość, że większość widzów kojarzy pana z rolą posterunkowego?

- Cóż, taka jest cena regularnego pojawiania się w okienku, które występuje w prawie każdym polskim domu. Najważniejsze, by nie wciskać ludziom kitu, być sobą, mieć silną wewnętrzną prawdę. Publiczność natychmiast wyczuwa fałsz i kłamstwo, a wtedy zazwyczaj przestaje cię lubić i szanować. W tym zawodzie na każdym kroku trzeba być rzetelnym i wiarygodnym.

Także w dubbingu?

- Tutaj obowiązują te same, o ile nie surowsze zasady. Nie można sobie pozwolić na dowolność, konieczne jest wbicie się w ciasny gorset stworzony przez twórców. Patrzysz jednocześnie na kartkę z tekstem, na ekran, a w słuchawce w uchu słyszysz oryginalny dialog czy monolog swojej postaci. Bywa, że aktorzy podchodzą do tego mechanicznie, skupiając się na synchronie i głosie. Moim zdaniem głos jest tu sprawą drugorzędną.

Co jest najważniejsze?

- Umiejętność imitacji głosów to jedno. Przede wszystkim trzeba złapać charakter danej postaci, znaleźć 'usprawiedliwienie' dla jej słów, dlaczego mówi tak, a nie inaczej. Słowem: zacząć żyć jej życiem, iść z nią krok w krok, tym samym tempem. Nie ma dużo czasu na analizowanie. Wchodzi się do studia, ogląda postać i zaczyna się nagrywanie. Kiedy w 1993 roku przyjechałem do Warszawy i po raz pierwszy stanąłem przed mikrofonem, stwierdziłem, że nic z tego nie będzie. Dopasować się głosowo i jeszcze zagrać dokładnie tak, jak chce reżyser? Początki były koszmarne!

A dziś jest pan najpopularniejszym aktorem dubbingowym!

- Skąd taka opinia?

"Jest najlepszy jako dubbingujący, za każdym razem jego głos brzmi inaczej"; "To on podkładał głos Julianowi? Co za oryginał! Rewelacja! Oscara za ten dubbing!" - to tylko pierwsze z brzegu głosy internautów. Czytać dalej?

- Może te zachwyty są efektem tego, że widzowie czują mój respekt i szacunek do bohaterów, których gram? Kiedyś zaproponowano mi, abym publicznie zaśpiewał 'Wyginam śmiało ciało'. Pomyślałem - z jakiej racji? Miałbym to robić jako Jarek Boberek, czy jako król Julian z 'Madagaskaru'? Dlaczego mam udzielać się jako Julian, skoro nim nie jestem i nigdy nie będę? Co innego, gdy zapraszają Juliana. Wtedy mogę z nim pójść.

Rozmawiał Artur Krasicki.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: życia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy