Reklama

Marcin Prokop wyróżniał się w szkole

"Musiałem znaleźć walor w swoim wzroście, aby dzieci śmiały się ze mną, a nie ze mnie" - mówi Marcin Prokop. Dziennikarz nie był wzorowym uczniem, ale przykładał się do przedmiotów, które lubił. "Mniej stresowałem się nauką niż ściąganiem" - dodaje.

"Musiałem znaleźć walor w swoim wzroście, aby dzieci śmiały się ze mną, a nie ze mnie" - mówi Marcin Prokop. Dziennikarz nie był wzorowym uczniem, ale przykładał się do przedmiotów, które lubił. "Mniej stresowałem się nauką niż ściąganiem" - dodaje.
W dzieciństwie zawsze pierwszy śmiałem się ze swojego wzrostu - wspomina Marcin Prokop /Mieszko Pietka /AKPA

Marcin Prokop przyznaje, że był uczniem wyróżniającym się ze względu na swój wzrost, w związku z czym zawsze był tym, którego nauczyciele jako pierwszego wywoływali do tablicy. Ponadto był "kozłem ofiarnym" w różnych sytuacjach - kiedy klasa nabroiła, ganili za to Prokopa, bo był najbardziej widoczny i najwolniej uciekał. Dziennikarz zawsze był też tym, którego koledzy chcieli w pierwszej kolejności bić na podwórku, bo był taki "dziwny i duży".

"Chciałem tę swoją inność, wyróżnianie się, oswoić, więc musiałem znaleźć walor w swoim wzroście i zawsze pierwszy się z niego śmiałem, opowiadałem na ten temat żarty i reprezentowałem dystans do tego tematu" - mówi PAP Life dziennikarz Marcin Prokop i zapewnia, że takie rozwiązanie sprawdzało się. "Dzieci wtedy śmiały się razem ze mną, a nie ze mnie" - tłumaczy i dodaje, że później reszta kolegów też "wystrzeliła" w górę, a część z nich prawie dogoniła go pod tym względem. "Potem był już święty spokój, ale pierwsze lata podstawówki, kiedy rzeczywiście byłem o głowę wyższy niż większość chłopaków, były katorgą" - wspomina.

Reklama

Jeśli chodzi o naukę, Prokop zaprzecza jakoby był wzorowym uczniem. Natomiast przyznaje, że był dobry z zajęć, które go interesowały. Nie miał natomiast wielkiej motywacji do uczenia się przedmiotów, o których wiedział, że nie są jego konikiem - jak np. biologia - i uczył się minimum programowego, żeby "zaliczyć". "Nigdy nie zależało mi na ocenach dla samych ocen, rodzice też tego nie wymagali i za to jestem im wdzięczny. Dawali mi za to możliwość wyżycia się w tych dziedzinach, które mnie pasjonowały, czyli np. język polski - chadzałem na różnego rodzaju kółka, kursy, uczestniczyłem w olimpiadach, pisałem książki, wiersze, różne dziwne historie, wydawałem gazetkę szkolną i to mnie pochłaniało, a cała reszta była złem koniecznym" - opowiada Prokop.

Prokop zapewnia, że w szkole nie ściągał na egzaminach, dlatego że miał poczucie, że jest to jakaś forma oszustwa. "Zawsze w naszej grupie rówieśniczej na podwórku trzymaliśmy sztamę polegającą na tym, że jeżeli się ktoś z kimś np. zakładał i nie było możliwości zweryfikowania, czy ten zakład został zrealizowany czy nie, bazowaliśmy na słowie danym przez osobę, która się zakładała. Nie musieliśmy przy tym być. Ufaliśmy, że jeśli ta osoba powie, że to zrobiła, to na pewno to zrobiła. Taki rodzaj honorowego paktu" - tłumaczy Prokop i dodaje, że ściąganie byłoby pogwałceniem tego prawa.

Drugim powodem, dla którego Prokop nie ściągał na egzaminach było to, że jak kiedyś próbował zrobić sobie ściągi - na jednym egzaminie nawet próbował z nich skorzystać - to tak mu się ręce trzęsły ze zdenerwowania, że ściągi wszędzie się rozsypały. "Oczywiście zostałem złapany przez nauczyciela. Stwierdziłem, że to się po prostu nie opłaca, że się tym za bardzo stresuję - mniej się stresowałem nauką niż ściąganiem" - zapewnia Prokop.

Warto przypomnieć, że przy robieniu ściąg człowiek też się uczy... "To chyba jedyna korzyść ze ściągania, jaką można mieć, bo od ich pisania wzrok się psuje. Poza tym zaraz się je zapoci, atrament się rozlewa, nic potem nie widać... Masakra" - kwituje Prokop.

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Prokop
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama