Reklama

Krzysztof Kowalewski: Łatwo nie będzie

W teatrze pracuje już od ponad 50 lat i nadal wychodząc na scenę, czuje... wielki strach przed widownią. Mimo to, chce grać do końca życia. - Bo ja nie potrafię robić nic innego - przyznaje z rozbrajającą szczerością Krzysztof Kowalewski.

Niedawno żalił się pan, że brakuje dobrych scenariuszy. Dobrze, że wreszcie taki się znalazł. "Słoneczni chłopcy" zapowiadają się na przebój Teatru 6.piętro.

Krzysztof Kowalewski: - Autor scenariusza, Neil Simon to amerykański dramaturg starej daty, klasyk, jeśli chodzi o komedię i farsę. W paru jego sztukach już grałem wcześniej w teatrze Kwadrat. Mam pełne zaufanie do jego twórczości.

Do Olgi Lipińskiej, która reżyseruje spektakl, też ma pan zaufanie.

- O tak, już wcześniej kilka razy razem pracowaliśmy w telewizji i w teatrze. Zawsze ze znakomitym efektem.

Reklama

A jak się pracuje z Piotrem Fronczewskim?

- To wyższa szkoła jazdy (śmiech). Aktor-fachowiec doskonały. Nie marnujemy słów, ani gestów.

I gracie bohaterów, którzy się nie lubią!

- Tak, Al i Willy to nieprzeciętne zgredy.

Trudno się tak nie lubić na scenie, kiedy prywatnie ma się znakomite relacje?

- W teatrze nie ma rzeczy łatwych. Jak aktor przystępuje do pracy, to wie, że trafi na rafy... A im bardziej doświadczony, tym lepiej wie, że łatwo nie będzie. Chociażby przez to, że człowiek ulega rozmaitym nastrojom - od entuzjazmu po zniechęcenie.

Na czym polega największa trudność?

- Na tym, żeby efekt był atrakcyjny dla publiczności.

Powiedział pan kiedyś, że nie ma aktora, który by się nie obawiał widowni.

- Nadal tak twierdzę, ale mówię oczywiście za siebie. Nie wierzę tym, którzy twierdzą inaczej. Sama techniczna strona tej konfrontacji - jeden aktor i kilkusetosobowa widownia - stawia nas w trudnej sytuacji. I tę widownię trzeba do siebie przekonać.

Spodziewałam się, że po tylu latach pracy, ma pan jakieś na to sposoby...

- Nie ma to innego sposobu niż opanować się, nie myśleć o tremie i robić swoje.

I mimo to, zapewnia pan, że chce wykonywać ten zawód do końca życia.

- No tak, bo ja nie potrafię robić nic innego (śmiech). Uważam, że w obecnej dobie aktor czy aktorka, powinien mieć dwa, a najlepiej trzy zawody. Granie w filmach, czy na scenie to fach niepewny, chimeryczny i ryzykowny. Z dnia na dzień można przestać dostawać role, bo się moda zmieniła.

Debiutował pan w 1960 roku. Jak zmienił się teatr od tego czasu?

- Wraz ze zmianami ekonomicznymi skończył się teatr zespołowy. Taki, który wychowuje aktorów, jak teatry Zygmunta Hübnera, Janusza Warmińskiego, czy Erwina Axera. To byli mistrzowie, od których można było się uczyć tego, co w aktorstwie najistotniejsze. Taką tradycję kultywuje Maciej Englert. O innych nie słyszałem. Przychodzą młodzi, surowi aktorzy i w obliczu prawdziwego dzieła, złożonych problemów w sztuce, są bezradni. I nie ma kto im wytłumaczyć. Ale też wielu na tym nie zależy, polują tylko na seriale. Niektóre marne...

Na szczęście nie wszystkie. Do dziś tęsknię za poczuciem humoru z "Daleko od noszy"... Dobrze się panu pracowało w tym zwariowanym szpitalu?

- Bardzo dobrze, przede wszystkim dlatego, że Krzysztof Jaroszyński wspaniale to pisał. Było to sprawnie robione, czasem zbyt sprawnie - mieliśmy dużo do nakręcenia jednego dnia, a warunki nieco improwizowane, w studiu bez klimatyzacji. Fizycznie bywało ciężko, ale zespół kolegów był znakomity. I ludziom się podobało. Do dziś zaczepiają mnie na ulicy, chwaląc rolę ordynatora Łubicza.

Nie chcielibyście znów wspólnie stanąć na planie i nakręcić coś podobnego?

- Chęci może i mamy, ale to nie od nas zależy, tylko od stacji telewizyjnych. Na razie żadna nie wyraziła zainteresowania.

Zobaczymy pana na ekranie w najbliższym czasie?

- Raczej nie. Tym bardziej zapraszam do teatrów - na 'Słonecznych chłopców' do Teatru 6.piętro i na 'Hamleta' oraz spektakl 'Najdroższy' do Współczesnego.

Rozmawiała Anna Janiak.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: życia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy