Reklama

Katarzyna Dąbrowska: Nie tylko "Na dobre i na złe"

Jej bohaterka z "Na dobre i na złe" niedawno była rezydentką na chirurgii, dzisiaj jest ordynatorem! Tempo imponujące. Ale wciąż nie jest szczęśliwa...

Kariera Wiktorii rozwija się wzorowo. Nie zdziwię się, jeśli zostanie ministrem zdrowia!

Katarzyna Dąbrowska: - Ostatnio pewien lekarz, którego spotkałam przy okazji badań, pogratulował mi awansu. Powiedział, że stanowisko ordynatora oddziału chirurgii w Leśnej Górze to naprawdę coś (śmiech).

Co sprawia, że tak dobrze jej się wiedzie?

- Myślę, że dużą rolę odgrywa pasja, z jaką podchodzi do pracy, ambicja i jej cechy przywódcze, które zostały zauważone przez zwierzchników. Ważne jest też szczęście i zbieg okoliczności. Nie zapominajmy, że wakat na stanowisku ordynatora pojawił się dość niespodziewanie. Trzeba było szybko znaleźć kogoś na jego miejsce. W tym czasie Consalida myślała, żeby odejść. Aby ją zatrzymać, dyrekcja szpitala zaproponowała jej ordynaturę. Nie wiem, czy dzisiaj zdecydowałaby się na przyjęcie tej propozycji. Nie spodziewała się, jak dużo wysiłku będzie kosztowało ją prowadzenie oddziału. Momentami nie daje rady tego wszystkiego ogarnąć. Nadal chce operować, a dodatkowo ten awans nadwątlił kilka przyjaźni.

Reklama

Między innymi z Przemkiem Zapałą...

- Decyzja o tym, żeby odwołać Przemka (Marcin Rogacewicz) ze stanowiska dużo ją kosztowała. Musiała tupnąć nogą, żeby pokazać, że nie ustąpi. Dla niej zawsze najważniejsza jest praca. Przede wszystkim chce być odpowiedzialnym szefem, dopiero potem przyjaciółką.

W związku z tym, że praca jest dla niej na pierwszym miejscu, nie może ułożyć sobie życia osobistego. Wzięła ślub, ale wygląda na to, że z niewłaściwym mężczyzną.

- Znam osoby podobne do Wiktorii. To kobiety aktywne zawodowo z dużych miast, które nie mogą ułożyć sobie życia osobistego. Podoba mi się, że scenarzyści tak prowadzą tę postać; ona jest symbolem zmieniających się czasów. Dzisiaj definicja kobiecości i męskości jest inna niż dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Obserwujemy inne zjawiska, zależności. Żeby zostać lekarzem, trzeba przez sześć lat studiować, potem być na rezydenturze, zrobić specjalizację. Ci ludzie cały czas są myślami w pracy, dokształcają się, są wiecznymi studentami. Często zaniedbują przez to życie prywatne. Mając trzydzieści parę lat nie dojrzeli do budowania relacji.

- Wydaje mi się, że z Consalidą jest podobnie. To nie jest kobieta, która się zatrzyma i pomyśli, co naprawdę czuje, nie dokona analizy. Rzuca się w różne sytuacje, związki. Wydawało jej się, że wie, co robi, gdy zdecydowała się wziąć ślub z Tomaszem (Ireneusz Czop), ale nie odnajduje się w tym małżeństwie. Rzeczywistość odbiega od wyobrażeń. Coś czuje do Krajewskiego (Grzegorz Daukszewicz). Może tego do siebie nie dopuszcza, może się oszukuje, ale to widać na każdym kroku.

Rozwód wisi w powietrzu?

- Wiktoria wciąż jest bardzo młoda, dużo przed nią. Musi nauczyć się budować trwałe relacje damsko-męskie na własnych błędach. Nie ma w tej materii dużego doświadczenia, małżeństwo z Tomaszem to dla niej pierwsze tak poważne wyzwanie.

Co zajmuje ci czas poza pracą na planie "Na dobre i na złe"?

- Dużo czasu spędzam na Warmii i Mazurach, na planie filmu w reżyserii Anne Fontaine o roboczym tytule "Niewinne" (pod uwagę brany jest również tytuł "Agnus Dei"). To koprodukcja polsko-francuska oparta na faktach. W głównych rolach występują Agata Buzek i Agata Kulesza, ja gram jedną z sióstr zakonnych. Jesteśmy dziwnymi zakonnicami, niektóre są w ciąży. To 1945 r., kilka miesięcy po przejściu wojsk radzieckich. Myślę, że film będzie miał premierę pod koniec roku.

- Wcześniej na ekrany kin powinny wejść inne filmy z moim udziałem: "Sprawiedliwy" Michała Szczerbica i "Król życia" Jerzego Zielińskiego. Jest jeszcze "Nie zostawiaj mnie", niezależna produkcja Grześka Lewandowskiego.

Rozmawiał Kuba Zajkowski.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Na dobre i na złe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy