Reklama

Karol Strasburger: Więcej niż jedno zwierzę?

"Familiada" ma 20 lat! Przewinęło się przez nią tysiące uczestników i tylko jeden gospodarz. Karol Strasburger wspomina początki programu.

Pamięta pan pierwsze pytanie z "Familiady"?

Karol Strasburger: - Nie. Pamiętam tylko, że nagrywanie pierwszego odcinka trwało cały dzień, albo i dłużej. Pamiętam emocje, nieporadność i poczucie, że jestem na niewłaściwym miejscu. To było takie szukanie po omacku, cały zespół się uczył, jak to ugryźć.

To prawda, że żona odradzała panu prowadzenie tego programu?

- To był czas, kiedy polskie teleturnieje dopiero raczkowały. Kiedy dostałem kasetę z nagraniem wersji amerykańskiej, trochę się przestraszyliśmy. W naszym odczuciu to wszystko było jarmarczne, krzykliwe, kolorowe, miało zbyt dużo światełek - takie Las Vegas. Dlatego żona wyraziła pewne wątpliwości. Ale ja lubię wyzwania, pomyślałem sobie, że nasza wersja niekoniecznie musi być taka sama, więc zaryzykowałem. Choć przyznam, że długo szukałem własnego stylu prowadzenia tego teleturnieju.

Reklama

Jaka odpowiedź uczestnika najbardziej pana rozbawiła?

- Kiedyś było pytanie o popularne przylądki. Pytanie niby teoretycznie proste, ale kiedy ma się 3 sekundy na odpowiedź, to już nie jest tak łatwo. Jedna pani odpowiedziała więc: Przylądek Zdrój. Zabawne było też pytanie o więcej niż jedno zwierzę. Padły wtedy odpowiedzi: lama i owca, bo się ludziom kojarzą ze stadem.

Widzi pan różnicę między uczestnikami, którzy przychodzili do programu 20 lat temu a dzisiejszymi?

- Zdecydowanie! Ludzie nie są już tacy skrępowani, więcej żartują i nie przejmują się, jakie wrażenie zrobią na swoim szefie. Zmieniły się też relacje między prowadzącym a gościem. Byłem jednym z prekursorów mówienia sobie po imieniu. Takie zresztą były sugestie amerykańskich producentów. Przechodziłem więc na "ty", obejmowałem finalistów, co budziło olbrzymie kontrowersje. Pisano protesty w tej sprawie. A jeśli trafił się ksiądz czy zakonnica, to już w ogóle był problem. Albo generał policji - wszyscy przed nim trzęśli portkami, a ja do niego: "Słuchaj Janek, jak ci się żyje?". No, ale taka jest konwencja. Zmieniły się też stroje uczestników. Kiedyś ludzie przychodzili "odwaleni" jak na wesele - w smokingach i wieczorowych sukniach. Dziś to raczej codzienna elegancja.

A co z popularnością? Dostaje pan listy miłosne?

- Trochę tego jest, ale mniej niż bywało w czasach, kiedy grałem w "Nocach i dniach" czy w "Agencie nr 1". Byłem wtedy trochę młodszy... Teraz dostaję jakieś propozycje czy komplementy, ale to raczej w stylu "Kocham pana, panie Sułku". Odkąd pojawił się internet, zdarzają się też niemiłe uwagi. Kiedyś ich nie było, bo w listach ludzie się podpisywali, a teraz anonimowo i bezkarnie mogą pisać, co chcą.

Rozmawiała Ewa Gassen-Piekarska

TV14
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy