Reklama

Kacper Kuszewski: Więzień jednej postaci

Swego rodzaju ironią losu jest, że Kacper Kuszewski, artysta grający w teatrze eksperymentalnym, śpiewający w spektaklach muzycznych czy znakomicie tańczący, znany jest głównie z roli w telenoweli. Jednak aktor bardzo lubi swego bohatera.

Rozmawiamy przy okazji jubileuszu 65-lecia pojawienia się na ekranie pani Teresy Lipowskiej, więc muszę spytać: Jak pan widzi siebie na przykład za 50 lat?

Kacper Kuszewski: - Nikt jeszcze nie zadał mi tego pytania (wybuch śmiechu). Przyznam, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem! Raczej myślę, gdzie widzę siebie za rok, pięć lat... Ale 50? Chciałbym być w takiej dobrej kondycji i z taką pogodą ducha, jak Teresa Lipowska.

Jak to się stało, że z całej obsady "M jak miłość" właśnie z nią łączą pana serdeczne stosunki?

Reklama

- Z Teresą zagraliśmy mnóstwo scen, dobrze się rozumiemy jako aktorzy, lubimy ze sobą grać. Oprócz tego tak bywa, że spośród wielu współpracowników z jakiegoś powodu ktoś jeden staje się szczególnie bliski. Zdecydowała osobowość Teresy, ale też wyjątkowa troska, którą otoczyła mnie oraz innych młodych aktorów, kiedy zaczynaliśmy pracę w serialu. Zawsze będziemy jej za to wdzięczni. Mamy też podobne poczucie humoru, upodobania, dobrze nam się gada...

Czy grając przez 15 lat tę samą postać, nie miewa się uczucia, że to nasza druga skóra, która czasem uwiera?

- Nie. Jeżeli chodzi o Marka, nie mogę narzekać. Mój bohater ciągle się zmienia, mam dużo do grania. To, co mnie uwiera, to to, że widzowie, reżyserzy, producenci widzą we mnie tylko tę postać. I mimo że udało mi się, nawet z dużym sukcesem, zaprezentować inne oblicza w programach "Jak oni śpiewają?", "Taniec z Gwiazdami", "Kabaret Olgi Lipińskiej", w spektaklach teatralnych, mniejszych rolach filmowych, występach estradowych, to nie wystarcza. Niedawno wydałem płytę i teraz często słyszę od dziennikarzy: "O, to pan śpiewa? Nie wiedziałem". Mam nadzieję, że się wreszcie dowiedzą.

- A popularność serialu ma dwie strony. Jedna to ogromny kapitał doświadczenia przed kamerą od 15 lat, praca ze znakomitymi aktorami, co było głównym powodem przyjęcia roli, popularność. Z drugiej strony czuję się czasem więźniem jednej postaci i nieustannie rozglądam się, myśląc, co mógłbym zrobić, żeby pokazać światu, że nie jestem tylko Markiem Mostowiakiem.

Czyli kropelka goryczy?

- Goryczy to może za dużo powiedziane. Po prostu czasem mnie to wkurza, ale w sumie to dobre dla aktora, stymulujące.

Jak to się stało, że się pan "zaciągnął" do Teatru Pieśń Kozła?

- O, widzę, że się pani poważnie przygotowała (śmiech). Zmieniamy kierunek rozmowy o 180 stopni i spoglądamy w drugą stronę moich aktorskich zainteresowań. Może nawet w tę najważniejszą. Chciałem być aktorem teatralnym. On mnie interesował jako sztuka, nie jako show-biznes i bycie popularnym. Kłopot w tym, że miałem z nim kontakt od dziecka, bo rodzice byli aktorami. Bardzo dużo więc o nim wiedziałem od początku. Nie chciałem być uzależniony od decyzji dyrektora w jakimś teatrze. Bez wpływu na to, co zagram, z kim... Potrzebuję niezależności, więc nie poszedłem na etat. Próbowałem robić z przyjaciółmi własny teatr, ale okazało się, że bycie menedżerem pochłania tyle czasu i energii, że niewiele ich zostaje na sztukę.

- I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Pieśń Kozła. Zachwyciło mnie to. Wziąłem udział w jednodniowym warsztacie dla aktorów prowadzonym przez założyciela Pieśni Kozła i wtedy zrozumiałem, że to jest dokładnie to, czego zawsze na scenie szukałem. Zapisałem się na podyplomowe studia (mój bohater serialowy leżał przez ten czas w śpiączce). Po ich ukończeniu Teatr Pieśń Kozła zaproponował mi udział w kolejnym projekcie, a był to "Makbet", w 2008 roku. Od tego czasu jestem w tym zespole, realizujemy nowe przedsięwzięcia, jeździmy z nimi po świecie, odnosimy ogromne sukcesy. W Polsce ciągle jesteśmy niszową grupą, której nazwa budzi zdumienie. A Pieśń Kozła to dosłowne tłumaczenie starogreckiego słowa tragedia.

Czy można powiedzieć, że ten rodzaj popularyzowania sztuki jest elitarny?

- Nie da się ukryć. Istnieje teatr rozrywkowy, owszem, i istnieje teatr artystyczny, którego celem jest wspólne doświadczenie z widzami przeżycia duchowego. Czegoś prawdziwego, co dotknie nas wszystkich.

Zgadza się pan z twierdzeniem Krzysztofa Pendereckiego, że sztukę nie każdy musi rozumieć?

- Nie do końca interesuje mnie sztuka, która wymaga rozumienia - nurt, który jest grą skojarzeń, pożywką dla dysputy intelektualnej. Mnie ciekawi sztuka, która odwołuje się bezpośrednio do emocji. I tu wcale nie trzeba za bardzo rozumieć. Czasem nasi widzowie pytają "Ale o czym to naprawdę było?". Odpowiadam "A co czułeś?". "No, to i to". I właśnie o tym to było. Nie trzeba rozumieć, ale mieć pewien szczególny rodzaj wrażliwości. I - nie ma się co oszukiwać - nie każdy go ma.

Bierze pan również udział w spektaklu muzycznym teatru Roma "Berlin czwarta rano"...

- Z tej sztuki też jestem dumny, bo to znowu inna strona mojej osobowości artystycznej. Uwielbiam to grać - z Kasią Zielińską, Rafałem Maserakiem i Anką Głogowską. To fantastyczne piosenki z niemieckich kabaretów - niegrzeczne, nieprzyzwoite.

Proszę zdradzić, jest pan człowiekiem zorganizowanym czy ma pan czas z gumy?

- Jako zodiakalny Bliźniak mam podwójną osobowość. Z jednej strony jestem bardzo zorganizowany, z drugiej jestem uosobieniem chaosu, więc próby ogarnięcia się ratują mnie przed kompletną rozsypką. Zapewniam, że kilka razy byłem o krok od wpadki (śmiech).

Rozmawiała Katarzyna Sobkowicz.

Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Super TV
Dowiedz się więcej na temat: Kacper Kuszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy