Reklama

Jacek Koman: Polski serial zamiast filmu z DiCaprio

Zanim na dobre zadomowił się w polskich produkcjach grał m.in. z Nicole Kidman i Ewanem McGregorem. Jacek Koman opowiada o życiu między Melbourne a Warszawą.

To prawda, że dla "Lekarzy" zrezygnował pan z udziału w "Wielkim Gatsbym" z Leonardo DiCaprio?

Jacek Koman: - Brzmi dramatycznie, ale to prawda. To była mała rola. Miałem już nawet kilka prób, ale wtedy pojawiła się propozycja z "Lekarzy". Postać, którą mi zaoferowano, była dla mnie ciekawa, inna. Na antypodach grywam przeważnie czarne charaktery, ludzi problematycznych, a Leon był do rany przyłóż, ojciec córkom, mentor. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, czy ten serial się przyjmie, ale nęciła mnie praca w Polsce. Więc zrezygnowałem z filmu.

Reklama

A teraz TVN zrezygnował z "Lekarzy". Będzie ich panu brakowało?

- Gdybym chciał powiedzieć mocno, powiedziałbym, że umiera cząstka mnie. Zebrała się fajna grupa ludzi. To było specyficzne i nowe doświadczenie dla mnie, bo nigdy wcześniej w czymś tak długoterminowym nie brałem udziału. Było też wyzwaniem, a mnie zawsze swędzą stopy, żeby się zabrać za coś nowego.

No i zabrał się pan - gra główną rolę w nowym serialu "Prokurator".

- Gram tytułowego bohatera, prokuratora Procha. Każdy odcinek to inna historia, ale klamrą spinającą cały serial jest zagadka dotycząca jego rodziny, którą próbuje rozwikłać. To ciekawa, wielopłaszczyznowa opowieść. Bierze w niej udział znany z "Lekarzy" Wojtek Zieliński, który gra mojego młodszego kolegę, Kielaka. Nasze postaci świetnie definiują się przez to, że są od siebie bardzo różne.

Skoro już jesteśmy przy filmowych partnerach... Pan grał z gwiazdami światowego formatu. Wszyscy pytają, jakie są Nicole Kidman czy Cate Blanchett, a ja jestem ciekawa Ewana McGregora...

- To fajny kumpel. Jest wspierający, nie tylko na planie, ale też prywatnie. Kiedy kręciliśmy razem ostatni film w Melbourne "Son of a Gun", miałem premierę w teatrze. Przyszedł na nią, tak jak kilka dni później na koncert mojego zespołu VulgarGrad. Oba wydarzenia polecał na swoim Instagramie. Na dodatek ma niesamowite poczucie humoru i diablika w oczach. Z nim nigdy nie jest nudno.


Panu chyba w ogóle nie jest nudno - choćby przez ciągłe kursowanie między Melbourne a Warszawą. Czy Jacek Koman w Australii i Jacek Koman w Polsce to ta sama osoba?

- W rdzeniu pewnie tak. Ale jednak jakieś naleciałości się we mnie odłożyły. To są pewnie subtelne zmiany, których być może ja nie zauważam. Jestem kundlem, mieszańcem dwóch kultur. Przemieszkawszy w Australii ponad 30 lat, czuję się tamtejszy. Ale od czasu, kiedy więcej pracuję w Polsce, mniej boleśnie przeżywam rozstania z domem. Nie wszystko tam mnie już dotyczy. Podobnie tutaj. Czasem mam wyrzuty sumienia, że to jest nieuczciwe, ale cóż... Tak się układa życie.

Czasem to wygodne...

- Jak ludzie wyjeżdżający na wakacje - pierwszy drink w samolocie i już zapominają o wszystkich kłopotach. To jest troszkę ucieczka od wielu rzeczy. Ale jak jestem w domu, to wtedy jestem ojcem i mężem na pełny etat. Wychodzi ze mnie domator.

Na początku w Australii nie najlepiej się panu wiodło. Nie chciał pan wrócić do Polski?

- To było niemożliwe z powodów politycznych, więc nie musiałem bić się z myślami. Do 1989 roku nie mogłem wrócić. A później, po kilkunastu latach, zapuściłem powoli korzenie, coś zaczęło się dziać i już nie było sensu powrotu. Te pierwsze, dosyć ciężkie lata z dala od zawodu były bolesne. Ale przetrwałem i po pewnym czasie zrozumiałem, że przetrwam, cokolwiek by się nie działo. Niemiło byłoby tracić to, co się ma, ale już wiem, że stratę przeżyję. W sensie materialnym na pewno sobie poradzę.

Australia to chyba w ogóle niezła szkoła przetrwania. Te dramatycznie wysokie temperatury, jadowite robaki...

- Podczas mojego ostatniego pobytu w Melbourne byłem zawiedziony, bo termometr wskazywał ledwie 27-28 stopni, podczas gdy w Sydney było 44. Ale kiedy z moim zdaniem chłodnego Melbourne wylądowałem w zimowej Warszawie, zatęskniłem za tymi 27 stopniami. A jeśli chodzi o niebezpieczeństwa, to też różnie bywa. Przez 30 lat pobytu w Australii nigdy nie widziałem śmiertelnie jadowitego pająka. A jak kiedyś opowiedzieliśmy znajomym Australijczykom, że w Polsce są niedźwiedzie, wilki, dziki, żmije, trujące pokrzywy - to nie mogli się nadziwić, że w ogóle ktoś ma u nas szansę przetrwać!

Na koniec zapytam, czy ma pan jakieś propozycje pracy za granicą?

- Jakieś tam rzeczy kołyszą się na horyzoncie, ale to zwykle się potwierdza na krótko przed realizacją. Ja lubię tę niewiadomą. Miałem kiedyś dekadę w teatrze, kiedy z roku na rok, z tygodnia na tydzień wiedziałem, co będę robił. I choć fajnie było być zajętym, to z tego zawodu uleciała cała fantazja. Wolę się np. dziś dowiedzieć, że za dwa tygodnie lecę do Brazylii. W każdej chwili jestem gotowy. To mnie naprawdę kręci.

Rozmawiała Ewa Gassen-Piekarska

-----------------------------------

Jacek Koman urodził się w Bielsku-Białej. Jest absolwentem wydziału aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Debiutował w 1979 roku u Juliusza Machulskiego w filmie telewizyjnym "Bezpośrednie Połączenie".

Wyemigrował z Polski w 1981 roku. Wyjechał do Austrii. Po 8-miesięcznym pobycie tam wyjechał na stałe do Australii. Od 1988 roku grał w wielu australijskich, brytyjskich i amerykańskich produkcjach.

Jego największym sukcesem była rola Argentyńczyka z narkolepsją w musicalu "Moulin Rouge", w którym zagrał w 2001 roku. Później występował także w takich produkcjach jak australijskie dramaty "Dożywocie" i "Mój ojciec i ja" oraz amerykański film wojenny "Opór". W Polsce zagrał m.in. w serialach "Ratownicy" i "Usta, usta" oraz w filmach "Kochaj i tańcz" i "Kołysanka".

Jego żoną jest australijska aktorka Catherine McClements, z którą ma dwoje dzieci.

Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Teleświat
Dowiedz się więcej na temat: Jacek Koman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy