Reklama

Ciepła... zołza

Role w serialach "Adam i Ewa" czy "Niania" przykleiły jej łatkę ekranowej "zołzy". Dziś możemy ją podziwiać w "M jak miłość" i "Ojcu Mateuszu", w zdecydowanie łagodniejszym wydaniu. A jaka naprawdę jest sama aktorka?

Mówi się o pani - mistrzyni drugiego planu. Nie ma pani żalu, że nie dostaje głównych ról?

Tamara Arciuch: - To jest komplement. Pewnie, że chciałabym zagrać główną rolę, ale nie mam problemów z drugim planem. Gdy grałam w 'Niani', oczywiste dla mnie było to, że to jest serial Agnieszki Dygant, ale to nie przeszkadzało nam się przyjaźnić. Startując w castingu do serialu 'Oficer' byłam brana pod uwagę do głównej roli razem z Magdą Różczką, ale to ona wygrała. Pewnie, że żałowałam, że to nie ja, ale potrafię wpasować się w sytuację i być z boku.

Reklama

Czyżby próbowała pani obalić mit o zazdrości, która jest wpisana w rywalizację o role?

- Mam po prostu mądre koleżanki, które zdają sobie sprawę z tego, że zawsze będą młodsze aktorki i pewnych ról już nie zagramy. W tym zawodzie ważny jest zdrowy rozsądek i pogodzenie się z pewnymi faktami. Raz się jest na fali, a raz trzeba czekać. Kiedy słyszę, że Sonia Bohosiewicz robi czwartą fabułę, to po ludzku jej zazdroszczę. Z drugiej strony, cieszę się, że to ona, a nie Iksińska, za którą nie przepadam (śmiech). Przyjaźnię się z Sonią i Kasią Galicą, moimi koleżankami ze szkoły teatralnej, a także z Małgosią Sochą, lubię Asię Koroniewską. Pomagamy sobie, wspieramy się i to jest bezcenne.

Na ogół obsadzano panią w rolach chłodnych, wyniosłych blondynek...

- Nazwijmy rzecz po imieniu - grałam zołzy! Ale prawdziwym moim debiutem był serial 'Tygrysy Europy', w którym zagrałam uroczą, ciepłą studentkę, tyle, że serial miał dwanaście odcinków i poszedł do szuflady. A potem wszedł serial 'Adam i Ewa', który miał 188 odcinków. Stworzyłam wiarygodną postać Moniki, zdecydowanie negatywnej osoby, i to bardzo silnie określiło mój wizerunek artystyczny.

Przełamała go pani, kreując postać Kasi Wojnarówny w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego.

- Zagrałam bardzo dużo fajnych i ciepłych postaci, natomiast w te najgorsze i najwredniejsze wcieliłam się w bardzo popularnych serialach, które przez długi czas zarządzały wyobraźnią widzów, producentów i reżyserów. W Polsce tak jest, że jeśli aktor stworzy jakąś wiarygodną postać, to wszyscy idą tym kluczem. Nie ma czasu, pieniędzy, więc bierze się kogoś sprawdzonego.

Nie cierpi pani na nadmiar czasu, ale jeśli się już zdarzy jakaś chwila wytchnienia to...

- Wtedy poświęcam swój czas dzieciom. A wieczorami, kiedy dzieci smacznie śpią, odrabiamy z Bartkiem zaległości filmowe, pijemy lampkę wina albo siadamy w ogrodzie i rozmawiamy. Przeciągamy te nasze wieczory, celebrujemy momenty, kiedy możemy być ze sobą. Dbamy o to, żeby nie zapędzić się w rutynę typu 'praca, rachunki i dzieci'.

Ostatnio wróciła pani na salony, pojawiając się na pokazach mody polskich projektantów. Przywiązuje pani wagę do mody?

- Z ciuchów nigdy nie robiłam wielkiej sprawy. Nie cierpię chodzić po sklepach. Gdybym mogła, chodziłabym w T-shircie, dżinsach i tylko od czasu do czasu kupowałabym ładną sukienkę. Ostatnio stwierdziłam żartobliwie, że póki nie jestem całkiem stara (śmiech), to dlaczego jednak z tego nie skorzystać. Coraz częściej chodzę na pokazy mody i zaczynam interesować się trendami.

- Mam ochotę na lżejszy, trochę młodzieżowy styl, choć jeszcze się nie określiłam. Zdecydowaną nowością jest dla mnie biżuteria. Idąc na plan musiałam ją zdejmować, chować, a że jestem dość chaotyczna i roztrzepana, to bez przerwy gubiłam zegarki, okulary i kolczyki. Teraz się pozbierałam (śmiech), noszę więcej biżuterii, ale daleko mi do klasycznej sroczki.

Rozmawiała Ola Siudowska.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: role | M jak miłość | Adam i Ewa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy