Reklama

Życie z dykty i plastiku

"Och, życie" ("Life as We Know It"), reż. Greg Berlanti, USA 2010, dystrybutor: Warner Bros., premiera kinowa 3 grudnia 2010 roku.

Och, życie! Nie dość, że nadeszła zima rodem z superprodukcji Rolanda Emmericha, to jeszcze trudno znaleźć odrobinę ciepła w wyświetlanych na polskich ekranach komediach romantycznych. Wyreżyserowany przez Grega Berlantiego film "Och, życie" przypomina plastikową atrapę kaloryfera: kształt i rozmiar się zgadzają, ale kiedy się jej dotknie, pod palcami czuć jedynie chłód.

Historia zaczyna się od nieudanej randki w ciemno. Rozważna i romantyczna Holly (Katherine Heigl) umawia się z rozczochranym motocyklistą Messerem (Josh Duhamel); ona oczekuje zaplanowanego w najdrobniejszym szczególe wypadu na miasto, on na każdym kroku demonstruje jej arogancję, ponieważ domyśla się, że szanse na wspólny finał w łóżku są raczej małe. Kończy się to szybko, ale niedoszli kochankowie z racji posiadania wspólnych znajomych spotykają się jeszcze przy wielu okazjach. Za każdym razem wymieniają złośliwości, jednak nie trzeba wysyłać SMS-a do telewizyjnej wróżki, żeby przewidzieć, gdzie doprowadzą ich te końskie zaloty.

Reklama

Strzałę Amora zastępuje tutaj wypadek samochodowy, w którym ginie zaprzyjaźnione z bohaterami małżeństwo - okazuje się, że denaci zapisali im w testamencie swoje dziecko oraz dom. Złośnica i luzak muszą teraz zamieszkać pod jednym dachem, stawić czoła śmierdzącym pieluchom i wzajemnej niechęci, a także - jakby mogło się to potoczyć inaczej? - odnaleźć miłość.

Fatalny pomysł, jeszcze gorsza realizacja. Ten film składa się z samych klisz, ponadto tak wytartych, że można podejrzewać twórców o to, iż od dobrej dekady nie śledzili nowości kinowych. Wszystko jest tu bezpłciowe i mdłe, jakby ktoś obłożył bohaterów warstwą izolacyjną, która nie pozwala na żadne iskrzenie między nimi. Pozujący na playboya Duhamel stanowi wcielenie frazeologizmu "drewniane aktorstwo", a Heigl wydaje się być przekonana, że jej królicze zęby i głupkowaty chichot automatycznie przekładają się na ekranową osobowość.

Brakuje tutaj chociażby strzępków emocji. Kiedy Holly płacze, nie widać wcale łez, natomiast jej tymczasowe rozstanie z Messerem kamera podsumowuje jedynie zdawkowym cięciem. Świadomość trudów związanych z wychowywaniem córeczki zaczyna się dla bohaterów z puszczonym przez nią pawiem, a kończy wraz z jej pierwszym krokiem. Judd Apatow w podejmującej bliźniaczy temat "Wpadce" odważył się pokazać poród z jego najmniej wzruszającymi szczegółami, w przeciwieństwie do niego Berlanti boi się zarejestrować skrawka rzeczywistości, który nie wyglądałby jak wyjęty z folderu reklamowego.

Z każdą kolejną minutą filmu czułem coraz większą nienawiść do jego bohaterów. Kiedy w finale kamera wyfrunęła przez okno zapełnionego radosnym hałasem domu i pokazała sielską panoramę amerykańskiego przedmieścia, marzyłem, aby w jego centrum wykwitły nagle atomowe grzyby. Najchętniej wygnałbym Holly i Messera z ich pastelowego świata do zasypanej śniegiem Polski i kazał im jechać zamarzniętym autobusem godzinę między dwoma przystankami. Wtedy by poznali, co to jest życie.

0,5/10

Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "Och, życie"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: życia | "Och | Warner Bros.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy