Reklama

Zła sława, pusta przeróbka

"Fame", reż. Kevin Tancharoen, USA 2009, Forum Film, premiera kinowa: 6 listopada 2009

Jakiś czas temu, recenzując na tych łamach "Ostatni dom na lewo" zastanawiałem się nad fenomenem eksplozji remake'ów w filmie grozy rodem z USA. Przykład "Sławy" pokazuje, że sięganie do cudzych, sprawdzonych pomysłów nie ogranicza się do jednego tylko rejonu kina, a inercja twórcza to epidemia ogarniająca także scenarzystów specjalizujących się w innych gatunkach. "Sława" to smutny dowód na to, jak, podchodząc do oryginalnego tekstu bez świeżej koncepcji i śmiałych zamysłów, można spartaczyć dobre story.

Napisanie nowej wersji jednego z najpopularniejszych filmów muzycznych przełomu lat 70. I 80. mocarze z MGM i United Artists zlecili Allison Burnet. Do reżyserii projektu zaangażowano Kevina Tancharoena, który wcześniej filmował m.in. reality-tv "Dancelife". "Sława" to jego debiut kinowy.

Reklama

Oryginalna "Fame" Alana Parkera nakręcona została w 1980 roku, na krótko przed rewolucją w postaci pierwszej telewizji muzycznej. Dzień dzisiejszy kina muzycznego to w dużej mierze klisze zaczerpnięte właśnie z MTV. W opisywanym przypadku głębię oryginału i ciekawy rysunek postaci zastępują teledyskowe wstawki, zaś rwany montaż i błyskawiczna akcja nadają całości charakter przydługawego klipu z elementami dialogu.

Wyładowany dylematami okresu dojrzewania film Parkera przerobiono na prostą niczym konstrukcja cepa opowieść o tym, że w dążeniu do sukcesu najważniejsza jest ciężka praca, upór i samozaparcie, a i to bez odrobiny talentu nie przyczyni się do prawdziwego triumfu. Odkrycie na miarę Pompejów! Nigdy bym na to nie wpadł.

Można sympatyzować z bohaterami filmu, ba! nawet kibicować im. Nie sposób też odmówić pewnej smykałki aktorskiej odtwórcom głównych ról (warto zwrócić uwagę przede wszystkim na Naturi Naughton jako Denise). Wszystko to jednak trudno zweryfikować, skoro sceny trwają krótko i urywają się po kilku efektownych cięciach, a wewnątrz każdej jednej aktorzy mają do odegrania niemal jedynie proste schematy rozmów: dziewczyna-chłopak, uczeń-nauczyciel, dziecko-rodzic etc. Jak łatwo zgadnąć, są to problemy niedoświadczonych par, mędrcze rady belfrów oraz odwieczne konflikty pokoleniowe - matka nastoletniego chłopca nigdy nie zrozumie, czemu jej syn nie zacznie uczciwie zarabiać, tylko chce być raperem.

Właśnie - nastoletniego? W rolach kilkunastolatków obsadzono w znakomitej większości starszych o dekadę wykonawców. Obserwując prolog filmu (egzaminy wstępne) mamy wrażenie, że bohaterowie startują na studia podyplomowe, a nie do liceum muzycznego. Z fizis dwudziestoparolatków postaci wyglądają, jakby wielokrotnie kiblowały, a nie zaczynały naukę w szkole. Podobne zabiegi udają się rzadko (np. w "Absolwencie"). Nie udały się w "Sławie".

Przestrzenie pomiędzy zbanalizowanym do reszty dialogiem wypełniono sekwencjami jako żywo przypominającymi fragmenty programów "You Can Dance" i "Mam talent". Jest więc sporo tańca, trochę stepowania, nieco wokaliz i popisów instrumentalnych. Wątpliwe atrakcje wizualne nie polepszają jednak wrażenia. Wręcz przeciwnie, pogrążają film. Finał - występ artystów na zakończenie czteroletniej nauki - zainscenizowano efektowniej aniżeli broadwayowski musical, czy muzyczny przerywnik ceremonii rozdania Oscarów. Gdzie są takie licea? Komu, do ciężkiej cholery, twórcy chcą wcisnąć taki kit?

Mam szczerą nadzieję, że wszelkie dyskusje o tym filmie szybko ucichną, by za oryginalną, Parkerowską "Fame" nie ciągnął się smród i zła sława pustej przeróbki.

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | film | sławy | sława
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy