Reklama

Zagraj to jeszcze raz, man

"Casablanca", reż. Michael Curtiz, USA 1942, Vivarto, ponowna premiera kinowa 25 września 2009 rok.

"Casablanca" "znajduje się najprawdopodobniej na większej liczbie list najlepszych filmów wszech czasów niż jakikolwiek inny tytuł, włączając Obywatela Kane'a" - napisał swego czasu krytyk Roger Ebert. Kiedy więc recenzent zostaje wydelegowany do napisania tekstu o filmie takiego kalibru ma wrażenie, że nagle znalazł się w samym środku bezkresnego pola.

"Casablanca" to sól ziemi filmoznawczej, a równocześnie ziemia jałowa. Co w zasadzie można napisać o filmie, który każdy bywalec kin studyjnym widział co najmniej ten jeden, obowiązkowy raz? Co można napisać o filmie, który został opisany, zrecenzowany, zważony i zmierzony w niezliczonym zbiorze tekstów powstałych przez ostatnie 67 lat? Nie mam pojęcia.

Reklama

Na szczęście, z tego kłopotliwego impasu wybawił mnie oddany fan serii "Szybcy i wściekli", kolega Męski, który specjalnie dla czytelników INTERIA.PL zgodził się obejrzeć, zinterpretować i zrecenzować ten legendarny klejnot i relikwię amerykańskiej spuścizny filmowej. Oddaję głos do studia:

Elo. Nie będę tu sadził jakiejś ściemy, ogólnie film mnie wk***ł na sam początek. Z tytułu myślałem, że akcja będzie napadowa, worki ze złotem, ścigacze i Bruce Willis. Ale toteż w tym "Kasa Banku" ani kasy, ani banku, tylko smutna knajpa, bez DJ'a, tylko z fortepianistą i jakieś papierki do podróżowania po zaokupowanych krajach we wojnie, tej drugiej. To tak w ramach wstępu, żeby jeden z drugim, jak się nastawi, to żeby się jednak nie nastawiał.

Ale nic - myślę se i gapię się dalej, bo zaraz przylazł taki śmieszny koleś, co jak żaba wyglądał, może będą jakieś jaja być może. Jaj nie było, ale w zamian za nie wyszła akcja z tymi papierami co wcześniej napisałem, że będą. No, a one jak obligacje jakieś, wszyscy ich chcą, żeby drapnąć z tej wojny. Ale nie antycypując zajawki, bo nie będzie zaskoczki - kto chce to niech zluka, co tam dalej się działo. Bo tu ważniejsza rzecz się kroi w postaci głównego zioma i dziuni takiej.

Z niej to zła kobieta była, bo z tym ziomem w kapeluszu to kręciła balety we Paryżu swego czasu. I wystawiła kolesia, normalnie po chamsku, nawet esemesa mu nie nadała, tylko zwinęła manaty i znikła. I teraz ten ziom w kapeluszu, co się Rick nazywa, siedzi i chleje i już cały świat ma w głębokim poważaniu, uczuciowo wyłożył lachę na ogół ludzki. No i wtedy ta lalka wraca i mówi mu: "coś tam, coś tam, ja tu męża mam, knedliczka z Czech co Niemców, nazistów tłukł, dawaj te bilety, bo wiem, że je kitrasz", a on jej na to, że mu to bimba i że ona mu może co najwyżej pianistę w knajpie pogonić do grania, a od biletów to wara.

Ale widać, że oboje coś jeszcze do siebie odczuwają w sferze romantycznej i wspomnieniowej. No i tu się akcja w ogóle to ciekawsza robi niż myślałem, że będzie, klimaty z okupantem, policja wkracza, pistolety, szmery-bajery. Ale pisać nie będę co i jak idzie, bo bym spalił całego filma. Bynajmniej kończąc już, trzeba napisać, że "Kasa Banku", mimo wspomnianych uszczerbków na akcji i w temacie pościgów, to jest do zobaczenia. Tak, żeby człowiek się dowiedział, że z babami to zawsze tak samo było, czy to na lotnisku, czy przed dyskoteką, jak ci lalka wsiada do cudzego auta, a ty jej machasz jeszcze jak baran. Tylko z tym muzykowaniem to jakaś krzywa jazda była, nie do wyrozumowania, bo dziunia chyba duetów nie lubiła i w kółko powtarzała: "Zagraj to raz sam. Zagraj". Że niby ten fortepianista nie umiał sam?".

Dobrze czasem usłyszeć głos widza nieskażonego przytłaczającą legendą "Casablanki" - filmu, który jest najczęstszym gościem ramówek amerykańskich telewizji, ma zarezerwowane miejsce w każdym filmowym rankingu i - o dziwo - w dniu swojej premiery w Hollywood Theater w Nowym Jorku 26 listopada 1942 roku, w niczym nie zapowiadał tak olśniewającego sukcesu.

Budżet, jak na owe czasy, miał zadowalający, ale nie powalający. Obsadę dobrą, lecz nie gwiazdorską. Zyski wysokie, ale nie przebojowe. Tymczasem dzieło Michaela Curtiza stało się jednym z nieśmiertelnych obrazów wgranych w podświadomość każdego amerykańskiego widza.

To właśnie w tym filmie Ingrid Bergman, wcielając się w rolę Ilsy (tej dziuni - dop. Męski) stworzyła najlepszą kreację w swojej karierze, a grający rolę zgorzkniałego romantyka Ricka Blaine'a - Humphrey Bogart wyzwolił się z szufladki ról gangsterów, wpływając na szerokie wody emploi amanta wszech czasów (co prawda amanta stojącego podczas zdjęć na drewnianej skrzynce, która miała wyrównać różnicę wzrostu miedzy nim a Bergman).

Mimo, że w Polsce obraz Curtiza nie jest darzony równą estymą co w USA, niemniej pozostaje obowiązkową lekturą nie tylko dla miłośnika kina, ale dla człowieka kulturalnego w ogólności.

Kto "Casablancę" zna, będzie mógł znów powiedzieć: "Miło cię było widzieć, mała". Dla tych, którzy nie widzieli seans może okazać się początkiem pięknej przyjaźni.

Ocena redakcyjna 10/10
Ocena Męskiego 4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zagranie | USA | MAN
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy