"Wielki Mur" [recenzja]: Zbyt mały

Kadr z "Wielkiego Muru", najdroższego filmu, jaki powstał w Chinach /materiały dystrybutora

A zapowiadało się co najmniej ciekawie. Reżyser, Yimou Zhang, to nie żaden pierwszy lepszy. Stworzył wybitne "Zawieście czerwone latarnie", ale też wizualnie olśniewające filmowe spektakle, jak "Hero" czy "Dom latających sztyletów". Do tego dochodzi patronat Hollywood, udział gwiazdy formatu Matta Damona, przy wsparciu samego Willema Dafoe i Pedro Pascala, znanego chociażby z serialu "Gra o tron" (Oberyn Martell). A mimo to efekt wyraźnie odbiega od spodziewanego.

Co nie wyszło? Przede wszystkim nie udał się mariaż między dwiema kinematografiami. "Wielki Mur", jest aż nadto widocznym przykładem próby wejścia Hollywood na azjatycki, konkretnie chiński rynek i na odwrót. Kompromis, który jak na razie lepiej sprawdził się w przypadku tematyki sf, i takich obrazów, jak "Pacific Rim" Guillermo del Toro czy "Transformers: Wiek zagłady" Michaela Baya.

Subiektywnie rzecz ujmując, na tle wymienionych wyżej tytułów, film twórcy "Cesarzowej" wypada najmniej przekonująco. A przecież historia, sprowadzona tutaj do legendy, o obronie chińskiego muru przed hordą krwiożerczych jaszczurów, choć już na wstępie brzmi niespecjalnie mądrze, bez problemu mogła się obronić atmosferą, widowiskowością, poprowadzeniem postaci, inwencją inscenizacyjną, no i przede wszystkim sercem do projektu. Kino nie takie "dziwne" opowieści sprzedawało, i to z pełnym sukcesem.

Sprawa jest naprawdę zaskakująco prosta. Dwaj przedstawiciele świata zachodniego - wędrowcy, wojownicy, najemnicy - szukają na dalekim wschodzie towaru, który na starym kontynencie potraktowany zostałby jak złoto, a im przyniósł fortunę i chwałę. W dramatycznych okolicznościach trafiają oni wprost przed ściany Wielkiego Muru. Jego załoga właśnie szykuje się do obrony przed wrogiem, który choć inteligentny, z całą pewnością do rasy ludzkiej nie należy.

Reklama

Bardzo szybko się okazuje, że umiejętności przybyszy są nieocenione, więc z byłych więźniów stają się oni sojusznikami w walce z zielonymi, bezwzględnymi i liczebnymi gadami. Cały film to w zasadzie pojedynek między ludźmi, a pewną prehistoryczną formą życia. Wątek poboczny stanowi próba zdobycia tajemnic kryjących się wewnątrz muru, ale jest to wszystko tak skonstruowane, że o jakimś napięciu, rozbijającej główną fabułę intrydze, nie ma mowy. Od tej strony obraz Zhanga jest oczywisty i przewidywalny, jak niektóre programy informacyjne.

Pozostaje, zatem widowisko. I owszem są sekwencje, które uatrakcyjniają całe show, ale o poziomie i pomysłowości wspomnianych "Hero" czy "Domu latających sztyletów" raczej można zapomnieć. W tej z kolei materii w zasadzie nie otrzymujemy nic, poza tym, co już kino pokazywało. Pomijam sprawność realizacyjną, bo na to po prostu reżyser by sobie nie pozwolił, jak i chiński producent. Ale chcąc scharakteryzować podejście do całego przedsięwzięcia, najlepiej pasuje słowo - zachowawczość. Ostrożnie z przemocą, delikatnie z żartami i nie przesadzajmy z ekspresją. Niestety, ale to przepis na film bez charakteru. Przy czym cały rozmach idzie w gwizdek. Bo też sprawność, w tym przypadku, nie oznacza jakość.

Trudno w to uwierzyć, ale poziom na przykład efektów specjalnych pozostaje na ledwie przyzwoitym poziomie. Chodzi o to, że je widać zbyt wyraźnie. Animacje samych Tao Tei, czyli w sumie ciekawie wymyślonych stworów, są lepsze, gorsze w zależności od ujęcia. Mur w pełnym planie? Nie ma złudzeń, komputer! Sceny walk? Powiedzmy, że mające swoją energię i temperaturę. Z tym, żeby uwiarygodnić, że przybysze mogą wnieść pokaźny wkład w boju, sami Chińczycy już tacy "super" sprawni i skutecznie nie są, jak to bywało do tej pory. I znów traci na tym egzotyka filmu.

Na kompromis nie miał też chyba ochoty Matt Damon, który sprawia wrażenie, wyraźnie niezaangażowanego w rzeczony projekt. Tak jak zachwycał nas niedawno w "Marsjaninie", utrzymywał formę w kolejnym Bournie, tak tutaj jest zwyczajnie nijaki. Bez krzty charyzmy, nerwu czy emocji na twarzy. Zupełnie jakby onieśmielała go chińska obsada. Trochę mu się nie dziwię, gdyż śliczna Tian Jing w roli dowódcy Lin, może swoją urodą zneutralizować niejednego faceta. Jednak gdzie się podział profesjonalizm zawodowca? Karykaturalnie wypada ponadto Willem Dafoe, co u tej klasy aktora naprawdę mocno zasmuca. Z kolei Pascal, to zwyczajnie nie jest Oberyn z "Gdy o tron". Niedosyt zatem pozostaje.

Dobrze, żeby nie było, że jest tylko źle. "Wielki Mur" nie spełnia pokładanych w nim nadziei, ale też nie jest porażką kompletną. W sumie czas w kinie mija szybko, jest piękna Jing, są soczyste zdjęcia i widoczna wystawność. Dlatego przestrzegać nie zamierzam. Projekt narobił takiego apetytu, że trzeba pójść i przekonać się samemu, jak i ocenę wydać własną. Na sequel bym nie liczył, ale naprawdę nie trzeba.

4/10

"Wielki Mur" (The Great Wall), reż. Yimou Zhan, USA/Chiny 2016, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 13 stycznia 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wielki Mur (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama