Reklama

"Transformers: Wiek zagłady" [recenzja]: Orgia robotów

Niespodzianka! Kolejna część "Transformersów", reżyserowanej przez Michaela Baya serii o robotach z kosmosu, ma wszystkie wady swoich poprzedniczek: to ekstremalnie głupia i siermiężna namiastka filmu, hamburger, który gwarantuje widzom tylko niestrawności i gąbczenie mózgu. Obejrzenie "Wieku zagłady" będzie stratą czasu. Wydanie pieniędzy na bilet będzie grzechem śmiertelnym.

"Transformersy są totalnie przeciwko Bogu" - mówi w "Sprzedawcach 2" Randal, kiedy dowiaduje się, że oparta na serii zabawek franczyza ma wzbogacić się o aktorski film pełnometrażowy. "Tak naprawdę pochodzą od Bestii, Gwałciciela Dziewic, Pana Aborcji" - kontynuuje. Teraz, kiedy na ekrany wchodzi już czwarta odsłona cyklu, trudno się z tym nie zgodzić. "Transformers" cofają popkulturę do ciemnych wieków, na kilka długich i smutnych chwil każą zapomnieć, że widowiska s-f mogą być zarówno atrakcyjnymi produktami, jak i po prostu dobrym kinem.

Reklama

Bay nie ma nic na swoje usprawiedliwienie, żadnego "ale", żadnego "hej, taka konwencja". Jeśli ktoś nie wierzy, że film o wielkich robotach może być autentycznie piękny, niech obejrzy "Pacific Rim" Guillermo del Toro. Jeśli ktoś myśli, że historia, w której główną atrakcją jest zrównanie z ziemią wielkiego miasta, musi być opowiedziana w skrajnie schematyczny sposób, powinien zobaczyć "Godzillę" Garetha Edwardsa. W przeciwieństwie do tamtych twórców Bay potrafi iść tylko po linii najmniejszego oporu: ścinki cudzych pomysłów mieszać z ogniem i lawą.

Fabuła "Wieku zagłady", w której pobrzmiewają echa "Prometeusza", "Terminatora" oraz "X-Menów", rozpisana została na rekordowe sto sześćdziesiąt pięć minut. Pełno w niej mężczyzn, których charakteryzuje wyłącznie to, że są wysportowani lub przynajmniej mocni w gębie, oraz kobiet, o których napisać można tylko tyle, że mają długie nogi i dobrych dentystów. Ludzkim bohaterom towarzyszą tytułowe roboty - obdarzone tytaniczna siłą, ale pozbawione życia, wciąż wygłaszające patetyczne przemowy, budzące coś pomiędzy poczuciem żenady a smutkiem. Liczne zwroty akcji prowadzą donikąd, niczego nie zmieniają i prawie niczego nie wyjaśniają. Służą przenoszeniu ton żelastwa z jednego punktu do drugiego; są naciąganym alibi dla niekończącej się rozpierduchy.

Sceny akcji, chociaż zasilane potężnym budżetem i nieźle prezentujące się na wielkim ekranie, szybko zaczynają nużyć. Jest ich zbyt dużo, są do tego zbyt monotonnie i topornie nakręcone. Bay raz po raz powtarza te same ujęcia i muzyczne motywy, co w pewnym momencie zaczyna przypomnieć tik nerwowy. Jeśli pojedynki między ludźmi pozostają jeszcze w miarę czytelne - jakby to kuriozalnie nie brzmiało, twórca "Bad Boys" lepiej radzi sobie z żywymi aktorami - to już walki robotów są tak chaotyczne, że trudno je śledzić. Ogląda się je jak kiepską abstrakcję: wielokolorowy rzyg z pikseli i iskier.

Skrajnie pretekstowa i wtórna fabuła, realizacyjny prymitywizm - to budzi jednoznaczne skojarzenia. "Transformers: Wiek zagłady" to robo-porno. Apokaliptyczne zapasy nietrudno byłoby zastąpić w nich mechanicznym seksem: tłokami wpychanymi w ociekające smarem otwory, rozpalającą się do czerwoności blachą, pazurami drapiącymi o żelazne pancerze, płynem chłodniczym spryskującym ożywiane przez komputer twarze. Być może ten film miałby wtedy nawet trochę więcej sensu. Być może dałoby się go wtedy oglądać.

2/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Transformers: Wiek zagłady" ("Transformers: Age of Extinction"), reż. Michael Bay, USA, Chiny 2014, dystrybucja: UIP, premiera kinowa: 27 czerwca

--------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama