"To przychodzi po zmroku" [recenzja]: Czarna plaga, czarne sny

Kadr z filmu "To przychodzi po zmroku" /materiały prasowe

Stary człowiek jest chory. Ludzie w maskach gazowych wsadzają go na taczkę i wywożą do lasu - to członkowie jego rodziny, przygnębieni, ale niemający wątpliwości odnośnie tego, co należy zrobić. Przyciśnięta do twarzy poduszka tłumi odgłos wystrzału. Ten ponury prolog zapowiada równie ponury film. "To przychodzi po zmroku" Treya Edwarda Shultsa jest opowieścią o zdegradowanym świecie, w którym bezwzględność stanowi oznakę zdrowego rozsądku.

Nastał czas końca: cywilizacja zniknęła, ludzie ukryli się na łonie natury, gdzie prowadzą jałową egzystencję, drżąc przed czyhającym w pobliżu zagrożeniem, zwłaszcza w nocy, kiedy każdy odgłos zdaje się być zwiastunem śmierci. Za ten bałagan przynajmniej częściowo odpowiedzialna jest tajemnicza zaraza. Nic więcej nie wiadomo, ta garść informacji musi wystarczyć widzom aż do samego finału. Ograniczenie do minimum fantastycznego sztafażu pozwala Shultsowi w pełni zająć się tym, co go najbardziej interesuje: prześledzeniem interakcji między bohaterami, którzy znaleźli się w ekstremalnej sytuacji.

Akcja skupia się na ojcu, matce i synu, tych samych, którzy w pierwszej scenie żegnają zakażonego patriarchę. Ich życie w skromnie urządzonym domku poddane jest surowym regulacjom. Pewnego dnia odwiedza ich młody nieznajomy, desperacko poszukujący pomocy dla żony i dziecka. Po wstępnej szamotaninie bohaterowie postanawiają przyjąć całą trójkę pod swój dach, powodowani nie tyle współczuciem, ile pragmatyzmem. Przecież po odejściu obcy mogą zdradzić komuś lokalizację ich enklawy, a do tego w grupie łatwiej jest się bronić. Ufundowany na takich przesłankach układ jest jednak skazany na porażkę. Podczas codziennych czynności wszyscy ocalali stąpają po cienkim lodzie, pod którego powierzchnią czai się piekło podejrzeń i otwartej wrogości.

Reklama

Fabuła jest tutaj tak prosta, że można by ją streścić w formie niezbyt długiego opowiadania. Nie do końca służy to filmowi, niektóre wątki aż proszą się o rozwinięcie: powrót do konserwatywnego modelu rodziny z mężczyzną jako obrońcą czy seksualne napięcie pomiędzy synem gospodarzy a żoną przybysza. Trzeba jednak przyznać, że Shults wyciska z ekranowej historii tyle, ile może: ogrywa poszczególne sceny tak, aby zasygnalizować jak najwięcej czających się za nimi emocji i podtekstów. Pomagają mu w tym aktorzy, a w szczególności Joel Edgerton i Christopher Abbott, którzy wcielają się w role zdeterminowanych samców alfa.

Shults świetnie radzi sobie z kreowaniem atmosfery, splataniem wątłej nadziei z przemożnym fatalizmem. Jako leitmotivu używa snów, w których pojawiają się toczone przez chorobę postacie, mające czarne wybroczyny na skórze lub plujące czarną flegmą. Chociaż w leśnej kryjówce raz na jakiś czas gości spokój, to nigdy nie można pozbyć się przeczucia, że koniec końców czerń zaleje wszystkich jej mieszkańców.

7,5/10

"To przychodzi po zmroku" [It Comes at Night], reż.  Trey Edward Shults, USA 2017, dystrybutor: M2Films, premiera kinowa 7 lipca 2017 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy