"Tam gdzieś musi być niebo": Sztuka obserwacji [recenzja]

Elia Suleiman w scenie z filmu "Tam gdzieś musi być niebo" /materiały prasowe

Gdyby polski dystrybutor "Tam gdzieś musi być niebo" pozwolił sobie na dziką fantazję w kwestii tytułu, mógłby spokojnie zdecydować się na "Suleiman przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu". W swoim ostatnim filmie palestyński reżyser - który powrócił po dziesięcioletnim artystycznym milczeniu - kieruje kamerę na siebie. Przez większość metrażu milczy i obserwuje, szuka sensu i odpowiedzi, a czasem po prostu załamuje ręce.

Nawiązanie przeze mnie do nagrodzonego Złotym Lwem w Wenecji w 2014 roku filmu Roya Anderssona nie jest przypadkowe. Oba dzieła prezentują podobny schemat narracyjny. Zamiast ciągłej fabuły, Suleiman woli zbiór anegdot, których łącznikiem jest jego ekranowe alter ego. Niektóre z nich wracają, jak motyw sąsiada zarzekającego się, że nie kradnie cytryn (chociaż został złapany na gorącym uczynku), inne pozostają zamkniętymi całościami.

Palestyńskiego twórcę i Anderssona łączy także zamiłowanie do podawanego z kamienną twarzą absurdu. Suleiman nie ogranicza się jednak do jednego rodzaju humoru. W kolejne miniatury wplata elementy slapstickowe, czasem pozwala sobie nawet na antyhumor. Wzorem Jacquesa Tatiego, do którego twórca "Boskiej interwencji" jest często porównywany, kolejne skecze podszyte są komentarzem społecznym.

Reklama

Chociaż film rozpoczyna się w Palestynie, bohater szybko opuszcza swój dom, by w końcu zabrać się za realizację kolejnego filmu. W pierwszej kolejności odwiedza Paryż, później Nowy Jork. Zmienia się język i szerokość geograficzna, problemy pozostaję jednak te same. Gdziekolwiek Suleiman nie pojedzie, jest świadkiem nieporozumień i kłótni wynikających z nieumiejętności kolejnych osób do komunikowania się z drugim człowiekiem. Chociaż sceny mają humorystyczny charakter, czuć w nich gorzki posmak - dla autora są one znakiem czasów i nie zapowiada się, żeby w kolejnych latach miało być będzie lepiej.

W przeciwieństwie do wspomnianego wcześniej Anderssona, palestyński reżyser nie przykłada dużej wagi do kwestii technicznych. Formalna prostota "Tam gdzieś musi być niebo" idealnie współgra jednak z obserwacjami Suleimana, który - powiedzmy szczerze - nie odkrywa swoimi spostrzeżeniami koła. Niedostatki w atrakcjach wizualnych film nadrabia szczerością i pomysłowością kolejnych gagów. Nic dziwnego, że reżyser wyjechał z Cannes w 2019 roku z dwiema nagrodami - FIPRESCI oraz specjalnym wyróżnieniem jury. Małe wielkie kino.

8/10

"Tam gdzieś musi być niebo" (It Must Be Heaven), reż. Elia Suleiman, Francja, Kanada, Niemcy, Palestyna, Turcja, Katar 2019, dystrybucja: Aurora Films, premiera kinowa: 10 stycznia 2020 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy