Reklama

Tak było

"Lincz", reż. Krzysztof Łukasiewicz, Polska 2010, dystrybutor Kino Świat, premiera kinowa 13 maja 2011 roku.

Miniaturkę plakatu, którą można zobaczyć na różnych stronach poświęconych kinu, łatwo pomylić z jakimś filmem o wampirach albo wilkołakach. Złowieszcza postać Wiesława Komasy jest tutaj tak silnie poddana obróbce cyfrowej, że w większym stopniu przypomina hybrydę Roberta Pattinsona i Benicia Del Toro niż samego aktora. Dopiero wytężenie wzroku pozwala dostrzec, że tagline to nie, jak pierwotnie myśleliśmy, ''nowy filmów twórców Zmierzchu'' a ''najbardziej poruszający polski film od czasu Długu''. O, czyżby?

Podstawowym problemem ''Linczu'' - oprócz kampanii marketingowej, która reklamuje film jako thriller zrobiony po hollywoodzku, tyle że w polskich warunkach - jest medium, w którym się ukazuje. Po wrzesińskiej projekcji z udziałem twórców, w której uczestniczyłem, z widowni padł zarzut, że film wygląda jak ''TVN, godzina 20:00''. Reżyser odparował, że miał przyjemność rozmawiać z Edwardem Miszczakiem (szefem programowym TVN-u, przypomnijmy) i ten ocenił obraz w słowach: ''Takie rzeczy to u nas tylko po 22:00''. OK, ale jednak - mieszczą się w ramówce.

Reklama

Nie można odmówić debiutantowi, Krzysztofowi Łukaszewiczowi, pewnej sprawności realizatorskiej - bez pomysłu zmontowania materiału w sposób achronologiczny film byłby raczej nieznośny - lecz sprawność ta nie wykracza poza normy sensacyjnych magazynów a'la ''Uwaga!'', tudzież ''Kryminalnych'', żeby się trzymać uparcie tego TVN-u. O ile to jeszcze można wybaczyć, to już za potworną stereotypizację postaci - od nieskalanie dobrych wieśniaków, przez bezdusznych prawników, po tyrana - "personifikację zła" - reżyserowi i scenarzyście w jednej osobie należą się punkty karne i script doctor (miast rózgi) w prezencie.

Boli to tym bardziej, że niesławny lincz we Włodowie w świadomości społeczeństwa istniał jedynie zapośredniczony przez przekazy medialne. Film, w którym twórcy z perspektywy czasu przyglądają się wydarzeniom, miał szansę stać się obiektywną wersją ich przebiegu. Ukazać banalność zła, zobrazować tragedię w chłodny, analityczny sposób. To jednak wykroczyłoby poza narzucony od początku do końca tele-format. Papierowe postaci (mimo ogromnych starań m.in. Komasy i Izabeli Kuny) nie rozwijają się w toku fabuły, kat od pierwszego ujęcia pozostanie katem (choć za popełnione winy spotyka go s ł u s z n a kara), a mieszkańcom wsi nie pozostaje nic innego, jak zatłuc go łopatami.

Nie mnie oceniać, co się wydarzyło we Włodowie i jakie były przyczyny tego dramatu, ale film Łukaszewicza w żaden sposób nie próbuje tego ułatwić, rozdając karty jeszcze przed przetasowaniem talii. To ustawienie postaci niczym pionków pokazuje dobitnie, jak daleko ''Linczowi'' do ''Długu'', który przecież też stanowił wiwisekcję głośnego, medialnego wydarzenia. Bohaterowie Krauzego stają przed problemem nierozwiązywalnym, a za akt mordu, którego dokonują, reżyser nie rozgrzesza ich tak, jak Łukaszewicz swoich niemalże męczenników systemu. Tym samym obraz pozostaje na poziomie kina gatunków w banalnym wydaniu, a młody reżyser spłaca dług nie twórcy ''Mojego Nikofora'', ale rzemieślnikom gorszego sortu.

4/10

Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy