Reklama

Survival w odległej galaktyce

"Predators", reż. Nimród Antal, USA 2010, dystrybutor Imperial - Cinepix, premiera kinowa 16 lipca 2010 roku.

W poprzednich filmach Predatorzy składali wizyty na Ziemi. Zasady rewanżu - jak w futbolu - nakazują odpłacić się rywalowi na jego terytorium. Zamiast amazońskiej albo miejskiej dżungli mamy zatem lasy planety z innego Układu.

Twórcy ''Predatorów'' garściami czerpią z filmu matki - pamiętnego science-fiction Johna McTiernana z 1987. I dobrze, bo następne filmowe odsłony predatorskich łowów (w tym sequel z 1990 roku oraz ''Alien vs. Predator'') poziomem żenady ryły o dno. Do pewnego stopnia powtórzony został tu schemat fabularny. Naprężone bicepsy Arnolda Schwarzeneggera wymiękały przy muskulaturze najeźdźcy - obcego trzeba było więc pokonać sprytem. Metoda zasadzek, podstępów i przebiegłych pułapek na stwory sowicie wykorzystywana jest i tutaj.

Reklama

Film McTiernana zaczynał się jak dobre kino wojenne. Oddział najemników na czele ze ''Schwarziem'' z cygarem wetkniętym w usta wyrusza w głąb południowoamerykańskiej dżungli, żeby odszukać helikopter z amerykańskim ministrem. Po pół godziny klasycznej rozwałki (brygada nie zostanie nawet draśnięta podczas ostrzału latynoskiego obozu z amerykańskimi jeńcami) zaczyna się starcie ze znacznie potężniejszym przeciwnikiem.

U Nimroda Antala (pamiętamy jego ''Kontrolerów'') jest inaczej. Kilka osób zostaje zrzuconych bez jasnego powodu do egzotycznych lasów. Budzą się w momencie lotu. Kto zdołał otworzyć spadochron - ten miał szczęście. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętają ''wybrańcy'' był jasny błysk. A potem nic. Pojedyncze jednostki zaczynają się grupować. Mamy tutaj niezły przekrój: żydowski najemnik, więzień, rosyjski żołnierz, yakuza, latynoski handlarz narkotyków, lekarz, afrykański wojownik i kobieta-snajper. Wszystkie kolory skóry i wszystkie kontynenty mają swoją reprezentacje (co zresztą w poprawnym kinie amerykańskim przestało mnie dziwić już dawno).

Ten początek - grupa obcych sobie ludzi budzi się w jednym miejscu - przywodzi na myśl oczywiście ''Cube'' Vincenzo Nataliego. Ale u Nataliego - nie licząc pułapek czyhających na delikwentów w kolejnych sześcianach - bohaterowie musieli mierzyć się przede wszystkim ze sobą i ze swoimi słabościami. Ów wątek w ''Predatorach'' nie jest jednak pociągnięty. Hordy drapieżnej zwierzyny czające się w gąszczu szybko organizują niechętnie nastawione do siebie towarzystwo. Kosztem psychologii postaci akcja gna do przodu i rozpoczyna się czystej krwi survival.

Nie uważam tego za wadę - lubię kino przetrwania, z bohaterem w ekstremalnych warunkach. Że postaci są uzbrojone po zęby... Bez tych minigunów, kałachów i innych giwer bohaterowie nie przetrwaliby nawet krótkiego metrażu. A tak, mamy półtorej godziny czystej rozrywki. Bezpretensjonalnej. Bezpośredniej. Uroczo bezmyślnej.

Dwadzieścia parę lat po pierwszym ''Predatorze'' widać dobrze, jak zmienił się wizerunek bohatera filmów akcji. W miejsce mięśniaków pokroju Arniego i Sly'a pojawili się lepsi aktorzy z mniejszą muskulaturą. Lubię Adriena Brodyego, ale śmiganie palcami po klawiaturze wychodzi mu lepiej niż naciskanie spustu. W dobie, kiedy współczesny film amerykański masowo produkuje remaki i wariacje na temat przebojów z lat 80., kino akcji upomina się o swoich tytanów. Za miesiąc premiera ''Niezniszczalnych''...

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy