Reklama

Supergrupa

"Red", reż. Robert Schwentke, USA 2010, dystrybutor Monolith Films, premiera kinowa 15 października 2010 roku.

Mówi wam coś neologizm, którym postanowiłem zatytułować recenzję? O supergrupach mówimy w przypadku, gdy członkowie paru znanych kapel muzycznych (głównie rockowych) formują nowy skład. Najczęściej przedsięwzięcie ma charakter incydentalny. Kończy się na nagraniu jednego singla, płyty; czasami ekipa rusza w trasę. Supergrupy to np. Audioslave, Velvet Revolver, Zwan.

Właśnie idea supergrupy chodziła mi po głowie, kiedy oglądałem ''RED''. Miałem nawet na myśli konkretny projekt - Heaven & Hell. Dla niezorientowanych w cięższych brzmieniach: to band złożony z byłych członków Black Sabbath, z różnych okresów działalności tych mocarzy hard rocka. H&H tworzyli więc Iommi, Butler, Appice, Dio. Ale Dio nie żyje! - zaprotestujecie. Zgadza się, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że ten zespół składał się z muzyków, którzy okres świetności mieli już dawno za sobą i wydawałoby się, że osiągnęli w karierze już wszystko. A jednak byłemu liderowi Sabbatów udało się skrzyknąć starych przyjaciół i wyruszyli w tour, który pokazał wszystkim sztubakom w marynareczkach z popularnych, new-rockowych ''boys bandów'', że mogą ''dziadkom'' co najwyżej wiązać sznurówki.

Reklama

Idea supergrupy bardziej pasuje w zasadzie do ''Niezniszczalnych'', ostatniego filmu Sly'a Stallone'a. Tam mieliśmy herosów z jednej parafii. ''Niezniszczalni'' to istna parada gwiazd kina akcji, które panowały niepodzielnie w swoim gatunku w latach 80. i 90. ''RED'' jest inny. To jakby w jednym tytule zmieścić wykonawców z zupełnie innych porządków, z kompletnie odmiennymi emplois. Zostawmy jednak gatunkowe sprawy i wypracowane wizerunki na boku. Mamy w gruncie rzeczy do czynienia przede wszystkim z grupą znakomitych aktorów. Zatem wciąż może być cool. Wciąż może być super.

''RED'' Roberta Schwentke z ''Niezniszczalnymi'', oprócz idei zaangażowania tylu nazwisk, ile pomieści minutowy trailer (przypomnijmy tylko najważniejsze: Willis, Malkovich, Freeman, Mirren, Cox, Dreyfuss), łączy jedno. To chęć powrotu do bezpretensjonalnego kina akcji, rozrywki par excellence. Jasne, w Stallonowskim pastiszu znajdziecie jakieś polityczne podteksty (nie brak ich i w ''RED''), ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o dwie godziny zabawy w najlepszym stylu. Z tego zadania film wywiązuje się znakomicie.

Przy tych dziesiątkach strzelanin, pościgów, wybuchów, przy przepysznie obsadzonych rolach (najlepiej spisują się Brian Cox jako rosyjski agent, Helen Miren jako emerytowana, ale dorabiająca na boku snajperka, oraz zawsze niezawodny John Malkovich w roli tajniaka, któremu przez 11 lat serwowania LSD wyhodowano niechcący radar wykrywania spisków i agentury) można zmrużyć oko na morze niedorzeczności fabuły. Wydaje się zresztą, że są one celowe.

Schwentke puszcza do nas oko od samego początku. Film rozpoczynają pocztówkowe kadry, które będą później wprowadzać odbiorcę w kolejne miejsca akcji, i które podkreślają wyjątkowo umowny charakter opowieści. Trudno nie ubawić się oglądając pierwsze sceny, które wyglądają jak żywcem wyjęte z ''Kevina samego w domu''. Tyle, że sam w domu jest tutaj Bruce Willis. Kiedy jego wzrok z niedowierzaniem panoramuje ozdoby świąteczne sąsiadów, on już wie: nie jest do tego stworzony. Zdaje sobie z tego sprawę i widz, który nie przyszedł do kina po to, żeby patrzeć jak gwiazdor ''Szklanej pułapki'' ubiera choinkę. Dlatego, gdy po raz pierwszy z mroku wyłaniają się przyczajone na Willisa, opancerzone, uzbrojone po zęby ''żółwie'' ze spec-służb, nie wstrzymujemy oddechu, tylko... oddychamy z ulgą. Uff, zaczyna się film. Zaczyna się fun.

Podobne rozradowanie towarzyszy widzowi w zasadzie do końca seansu. W rozsądnych odstępach czasowych pojawiają się kolejne gwiazdy ze swoimi ''magic quotes'', więc nie ma mowy o znudzeniu czy zmęczeniu materiału. Nie wspominam za wiele o fabule, ale nie ma to najmniejszego sensu. Zapomina się o niej krótko po opuszczeniu sali. Pod tym względem ''RED'' nie ma co liczyć na Oskary czy Złote Globy, ale jakieś tam MTV Teen Choice Awards ma jak w banku.

W moim prywatnym rankingu - za wszystkie wymienione wyżej smaczki - daję mocną siódemkę w skali dziesięciostopniowej. I podnoszę tłustego od popcornu kciuka w górę.

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | film | Robert Schwentke
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy