"Spree": Daj łapkę w górę [recenzja]

Joe Keery (P) w filmie "Spree" /materiały prasowe

Udany miszmasz komedii i horroru? Będący jak najbardziej na czasie komentarz dotyczący toksyczności social mediów? Portret upadłej jednostki, żądnej ugrać swoje pięć minut sławy wszelkimi dostępnymi środkami? Ambicje "Spree" były - pomimo skromnych walorów produkcyjnych - całkiem spore. Niestety, film Eugene'a Kotlyarenki nie sprawdza się ani jako kino gatunkowe, ani jako komentarz społeczny.

Kurt (znany z serialu "Stranger Things" Joe Keery) ma dwadzieścia-kilka lat i chce być sławny. Od ponad dekady jest obecny w social mediach. Dzieli się swoimi przemyśleniami, bierze udział w wyzwaniach, streamuje sesje przed konsolą, tworzy muzykę... i nic. Licznik wciąż wskazuje kilku obserwujących, a taki Bobby (Joshua Ovalle), dzieciak, którym Kurt opiekował się za swoich lat nastoletnich, ma ich tysiące. Jak nie można po dobroci, to trzeba siłą. Rupert Pupkin, grany przez Roberta de Niro duchowy dziadek protagonisty "Spree" i główny bohater "Króla komedii", w akcie desperacji porwał gospodarza popularnego talk show. Kurt jest jeszcze mniej subtelny. Uzbrojony w butelki z zatrutą wodą mineralną zostaje kierowcą popularnej aplikacji Spree i zaczyna mordować kolejnych klientów. Oczywiście wszystko streamuje w internecie. Gdy i to nie daje rezultatu, zdesperowany młodzieniec postanawia posunąć się jeszcze dalej.

Reklama

"Spree": Gorsza powtórka "Jokera"

Akcję filmu oglądamy dzięki przenośnym kamerom i smartfonom, którymi Kurt i pozostałe postacie filmują swoje poczynania. Podobny zabieg zastosowano m.in. w "Searching" Aneesha Chaganty’ego. Tam oryginalna forma szybko przestawała być zaletą filmu. Ograniczenie się do ekranu komputera, zamiast angażować, zaczynało męczyć. "Spree" nie jest dziełem tak statycznym, jak "Searching". Ruchoma kamera pozwala na większą dynamikę scen, a narracja jest często urozmaicana prostymi zabiegami - np. sylwetki niektórych postaci poznajemy dzięki krótkim sklejkom montażowym z ich videoblogów. Mimo to "Spree" także staje się nużące. Nie pomaga zabawa konwencją i przejścia z komedii o nieudaczniku w slasher (niezbyt krwawy - miłośnicy kina gore nie mają tu czego szukać). Nieliczni oglądający profil Kurta szybko zarzucają mu nudę. Trudno się z nimi nie zgodzić. Film gubi rytm po pierwszym morderstwie i przez długi czas nie potrafi go odnaleźć.

Jeśli chodzi o komentarz społeczny, twórcy raczą nas truizmami. Są tutaj wątki, z których dałoby się wycisnąć więcej. Ciekawie wypada relacja Kurta z jego ojcem, Krisem (David Arquette), narkomanem i niespełnionym DJ-em, dzielącym z synem marzenie o popularności. Ostatecznie całość popada jednak w gorszą powtórkę "Jokera" Todda Philipsa połączoną z neonem ostrzegającym przed niebezpieczeństwami internetu. Nie pomaga wskazanie na hipokryzję pozytywnych postaci, w tym Jessie (Sasheer Zamata), stand-uperki i naszej final girl, którą pechowa aplikacja zaprosi do samochodu Kurta.

Joe Kerry: Kapitalna rola gwiazdora "Stranger Things"

Sytuację ratuje nieco kapitalny Joe Keery w roli głównej. Wypada on na zmianie pociesznie i zamierzenie irytująco, a początkowo - mimo popełnianych przez niego zbrodni - wzbudza nawet współczucie. Równie dobrze sprawdza się on w roli szaleńca, który wraz z rozwojem fabuły coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Nie zmienia to jednak faktu, że "Spree" nie jest "Królem komedii" naszych czasów, bardziej eksperymentem formalnym i pewną ciekawostką ze świetnie zagranym antybohaterem. Na pewno twórcom udało się jedno: po seansie chce się jedynie wylogować ze wszelkich możliwych portali i jak najdłużej pozostać offline.

5/10

"Spree", reż. Eugene Kotlyarenko, USA 2020, dystrybucja: Velvet Spoon, premiera kinowa: 13 maja 2022 roku

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy