Reklama

Russ'a'Rid: Faceci bez rajtuz

"Robin Hood", reż. Ridley Scott, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 14 maja 2010 roku.

"Nie ważne, co zrobimy i tak wszyscy będą to porównywać do Gladiatora" - stwierdził bez żalu Russell Crowe w rozmowie z "The Australian". Może takie porównanie czynione przy okazji uroczej komedii "Dobry rok" czy filmów sensacyjnych, jak "Amerykański gangster" i "W sieci kłamstw" wydaje się zabawne, jednak w przypadku "Robin Hooda" już nie. I by wstrzelić się w trend królujący we wszelkich komentarzach do najnowszego filmu duetu Russell Crowe - Ridley Scott: w filmie rajtuz nie ma.

Gdy to ważne oświadczenie mamy już za sobą, muszę przyznać, że gdy trzy lata temu pojawiły się pierwsze doniesienia o produkcji "Robin Hooda" przez Scotta i Crowe, przez myśl przemknęła mi wizja gladiatora z mięśniem piwnym biegającym w rajtuzach po lesie, dopingowanym radośnie przez reżysera. Panowie opowiadali o swojej fascynacji z dzieciństwa serią o Robinie, a ja powoli dochodziłam do wniosku, że mój ulubiony tandem reżysersko-aktorski dotknął kryzys wieku średniego. Stąd próba powrotu do czasów chłopięcych. Jednak "Robin Hood" to raczej solidne kino w ramach gatunku. Zarówno Crowe, jak i Scott to rzemieślnicy, którzy znają się na swojej pracy. Utalentowani rzemieślnicy.

Reklama

Film przeszedł długą drogę z wieloma zmianami po drodze, jak sama legenda o Robin Hoodzie (od średniowiecznych, dość brutalnych ballad, do których właśnie odwołuje się wersja Scotta, po romantyczne legendy z czasów późniejszych). Produkcja rozpoczęła się trzy lata temu, ale została wstrzymana z powodu problemów ze scenariuszem, który jak to określił Crowe przypominał "CSI: Sherwood Forest". Fakt, że pierwsze doniesienia o tym, że australijski aktor ma zagrać zarówno Robin Hooda, jak i szeryfa z Nottingham, a na dodatek to szeryf byłby w tej historii bohaterem pozytywnym, brzmiały dość niepokojąco, a na pewno absurdalnie.

Ostatecznie historia wykorzystała sprawdzoną formułę z "Gladiatora", co przyznał sam reżyser: odrobina realizmu historycznego, mieszanka akcji, dramatu, zabawy. "To był klucz to "Gladiatora": historia ma być prosta" - stwierdził. A ową prostotę gwarantuje uczciwy, trzymający się swoich zasad bohater z dobrym sercem i twardą pięścią, wierzący w równość i wolność, którego los zmusza, by stanął przeciwko tyranowi.

Stąd w czasie seansu może pojawić się wrażenie deja vu, zwłaszcza że Russell Crowe wygląda podobnie (no może 10 lat starszy i odrobinę większy...). Tylko kostium inny. Scott wykorzystuje modny w ostatnim czasie trend (vide Batman Nolana) eksploatowania legendy czy ikony z metką "poważnego filmu rozrywkowego" - jakkolwiek nie brzmi to jak sprzeczność. W "Robin Hoodzie" pokazuje, jak tworzyła się legenda. Robin Longstridge to prosty łucznik w armii króla Ryszarda. Inteligenty i sprytny. Przypadek sprawia, że przybiera imię Roberta Loxleya, którego śmierci jest świadkiem. Marion jest w tej wersji żoną zmarłego Roberta, niemalże średniowieczną feministką (w przypadku Blanchett nawiązania do "Elizabeth" również nie wydają się bezpodstawne). Szeryf z Nottingham choć swój epizod ma, to jednak główną rolę odegra później.

Scott ma oko do scen batalistycznych, reżyserską intuicję pozwalającą utrzymać odpowiednie tempo i wplatać patos, romans i komizm w odpowiednich momentach. Jedyne co można mu tym razem zarzucić to fakt, że w przypadku "Gladiatora" wszystko wypływało jedno z drugiego - spontanicznej i naturalniej. W przypadku "Robin Hooda" można odnieść wrażenie, że serwuje nam go rzemieślnik, który na zimno wylicza, kiedy, gdzie i w jakiej ilości dana scena ma się pojawić. To solidny film, ale chwilami nazbyt wykalkulowany. Jednak gra Blanchett i Crowe rewanżuje wszystko, nawet charakterystyczną dla gatunku (aczkolwiek zawsze wzbudzającą mój śmiech) scenę pocałunku na polu bitwy.

Do kina szłam z dużymi obawami, stąd może moje pozytywne rozczarowanie. "Robin Hood", choć odrobinę za długi, to dobre kino rozrywkowe, z ową "prostą" historią, którą każdy od czasu do czasu lubi po raz kolejny usłyszeć, jak dawno, dawno temu średniowieczne ballady. Scott zmierzył się z legendą i nie poniósł porażki. Jego "Robin Hooda" z pewnością można umieścić obok najlepszych ekranizacji historii człowieka z lasu Sherwood. W moim osobistym rankingu Crowe plasuje się równorzędnie z Errolem Flynnem, choć biega raczej po plaży i bez piórka. Bez rajtuz zresztą też.

6,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: facet | USA | Hood | faceci | Robin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy