"Rock the Kasbah" [recenzja]: Cwaniak i gwiazda

"Rock the Kasbah": Zmęczony i nieobecny Bill Murray /materiały dystrybutora

Na plakacie nowej komedii Barry'ego Levinsona znajduje się portret Billa Murraya o nieco psychodelicznym sznycie: szeroki uśmiech zdradza świetne samopoczucie, a rozlewające się po skórze odcienie fioletu sugerują, że za ów stan odpowiadają niekoniecznie legalne substancje. W czasie seansu można przekonać się, że ten kolorowy obrazek pełni funkcję czegoś na kształt pośmiertnego makijażu - zarówno dla wypalonego komika, jak i poronionego filmu.

Bill Murray gra tu Richiego Lanza, menedżera muzycznego, który przylatuje do Afganistanu, gdzie najpierw wpada w poważne kłopoty, a potem odkrywa nowy talent w postaci Salimy (Leem Lubany). Wrzucony pomiędzy żołnierzy, przestępców i dzikusów, musi polegać na swojej charyzmie. Polega na niej także cały film. "Rock the Kasbah" to sto minut wypełnione po brzegi Murrayem. I jest to, wbrew pozorom, bardzo zła wiadomość.

Murray, ten stoik, luzak i szyderca, w którymś momencie swojej kariery stał się kliszą. Zbyt często dawał się obsadzać w takich samych rolach, przez co jego dystans i ekstrawagancja zaczęły w końcu budzić irytację i niechęć. W "Rock the Kasbah" on sam wydaje się sobą znudzony. Nie efektownie zblazowany, ale właśnie znudzony, a do tego zmęczony i nieobecny. Zupełnie jakby serwował widzom swój ikoniczny uśmiech tylko z grzeczności. Jakby bardzo chciał spróbować czegoś innego lub po prostu położyć się spać.

Reklama

W równie złej formie prawdopodobnie pozostawał na planie Levinson, niegdyś dobry rzemieślnik, teraz twórca nie do końca panujący nad filmowym warsztatem. Na początku miłym zaskoczeniem z jego strony wydaje się postawienie na dynamiczny, rozchybotany realizm: zabieg ten podkreśla zagubienie bohatera i stanowi kontrapunkt dla rzucanych przez niego żartów, podkreślając, że jego wygłupy to próba oswojenia niebezpiecznej i niewesołej sytuacji. Potem, kiedy historia zwalnia i traci na ciężarze, z filmu wyparowują inwencja i energia. Kolejne sceny są nakręcone w niechlujny i dość przypadkowy sposób. Jak na mieszankę kina wojennego i komedii muzycznej bardzo niewiele tu atrakcji: obrazów i momentów, które zapadają w pamięć lub podwyższają ciśnienie. 

Zawodzi także scenariusz. Owszem, sceny dialogowe są naszpikowane przepisową ilością ciętych ripost, ale zostają położone zarówno przez aktorów, jak i reżysera. Natomiast sama intryga ma w sobie niewiele życia i sensu. Jednym problemem jest to, że wszystkie konflikty są zbyt szybko i gładko rozwiązywane. Innym - że kluczowy wątek genialnej i czekającej na swoją szansę Salimy jest odsunięty na drugi lub nawet czwarty plan. Do spotkania jej i Lanza dochodzi dopiero w połowie filmu, po czym bohaterka szybko zostaje zaledwie pionkiem, który przedsiębiorczy menedżer przesuwa z jednego punktu do drugiego. Twórcy wydają się przekonani, że w opowieści o gwieździe, która mieszka w jaskini pośrodku pustynnego nigdzie, najciekawsze jest to, że promuje ją podstarzały cwaniak z USA.

2/10

"Rock the Kasbah", reż. Barry Levinson, USA 2015, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 11 grudnia 2015

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy