Reklama

Rekrut Lebowski

"Człowiek, który gapił się na kozy" ("Men Who Stare at Goats"), reż. Grant Heslov, USA 2010, polski dystrybutor Forum Film, premiera kinowa 7 maja 2010 roku.

Mówi się, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Niejeden film, którego tematem był trening wojskowy unaoczniał niezbicie, że w armii tę kliszę wzięto sobie do serca. Cóż więc mieli zrobić jajogłowi dowódcy z Pentagonu, kiedy w latach 60. XX wieku, kordony wojsk szturmowali cudacznie ubrani, nafaszerowani poszerzającymi świadomość specyfikami, hipisi wtykający kwiaty w lufy karabinów? Ano wcielić ich do armii i sprawdzić, czy ich widok w podobny sposób oszołomi oddziały nieprzyjaciela.

Nikogo dziś nie dziwią doniesienia, że generał armii Izraela, z tytułem doktora filozofii, aplikuje do walki z partyzantami, krytyczną wobec wszelkiej schematyzacji myślenia, teorię Deleuze'a. Wzruszeniem ramion kwitujemy doniesienia o istnieniu wojskowych projektów badawczych, angażujących architektów, urbanistów i kulturoznawców, mających na celu opracowanie metod walki z terroryzmem miejskim. Dlaczego, więc wojsko nie miałoby na swoją korzyść obrócić jednej z najsilniejszych fal, jakie na poziomie dyskursu, uderzyły w nie w XX. wieku tj. kontrkultury lat 50.-70.?

Reklama

"Człowiek, który gapił się na kozy" jest filmem, który taką możliwość eksploruje. Rzecz w tym, że wszystko wskazuje na to, że zabawna anegdota, nafaszerowana całym arsenałem deziluzyjnych wobec epoki "flower power" faktów, nie jest zwyczajnym "co by było gdyby?". Film jest adaptacją książki, napisanej przez amerykańskiego publicystę Jona Ronsona w oparciu o materiały zebrane przez angielskiego dokumentalistę Johna Sergeanta, pracującego dla BBC. Temu ostatniemu udało się dotrzeć do emerytowanego generała amerykańskiej armii Alberta Stubblebine'a III, który wyjawił, że na fali lat 60. w strukturach wojskowych powołano komórkę, mającą na celu zbadanie militarnych zastosowań technik poszerzania świadomości. Sam Stubblebine miał próbować przechodzenia przez ściany (co sparodiowane zostało w filmie).

Na okładce książki Jerzego Jarniewicza "od Pieśni do Skowytu" widnieje zdjęcie przedstawiające rekrutów czytających w klasie "Skowyt" Allena Ginsberga - poemat będący przedmiotem niekończących się sporów sądowych, którego miejsce w literackim kanonie amerykańskiej kontrkultury jest nie do przecenienia. Fotografia ta jest żywym dowodem na to, że panujący porządek ma tendencję do wchłaniania i rozbrajania wszelkich opozycyjnych dla siebie praktyk.

Właśnie takim tropem rozwija się fabuła "Człowieka, który gapił się na kozy".

Naiwne, lecz szlachetne ideały podstarzałego hippisa Billa Django absorbowane są przez bezduszny przemysł militarny domagający się spektakularnych efektów. Historia Django, jak zauważa Roger Ebert jest jak apokryf opisujący wietnamskie losy bohatera filmu braci Coen - Big Lebowskiego. Obie postaci grane są przez Jeffa Bridgesa i obie noszą podobny rys osobowościowy, który w filmie Coenów ujęto w trafnym sformułowaniu "Dude abides", które można rozumieć jako "koleś daje radę", albo "koleś się nie napina".

Abstrahując od wszelkich naiwnych, new age'owych treści jakie niosła ze sobą kontestacja, trudno nie uwierzyć, że gdyby armie nafaszerowane były Django/Lebowskimi to jedyne światowe wojny, jakie chciałoby im się toczyć, byłyby pojedynkami na torach do kręgli lub kwasowymi bitwami na kolorowe śnieżki.

W "Człowieku, który gapił się na kozy" niejednokrotnie obnażana jest przaśność kontrkultury w wydaniu flower power i jej późniejszych, zagrabionych przez komercję wydań. Nikt nie ma złudzeń, że szkolenie rekrutów ma znikomą wartość militarną. Django nazywa swoich podopiecznych rycerzami Jedi i traktuje ich bardziej jak terapeuta niż zwierzchnik. Cudownie jest zobaczyć takiego pasożyta w systemie, który zazwyczaj wyzwala neurozy (patrz oscarowy Hurt Locker) zamiast je zwalczać.

Filmowi Granta Heslova nie brak wad. Żarty niekiedy osuwają się w żenadę, George Clooney momentami tak nachalnie puszcza do nas oko, że zamiast uwodzić wzbudza salwy litościwego śmiechu. Jednak wszystko to trzyma się w konwencji, bo jak inaczej - bez błazenady - wyobrazić możemy sobie hippisa na współczesnym polu walki?

"Człowiek, który gapił się na kozy" może być traktowany jako rewizja założeń kontrkultury - kpiarska, dokonana z pozycji świadomości późniejszych wynaturzeń. Nie zmienia to jednak faktu, że umieszczając weteranów parapsychologii w warunkach dzisiejszego konfliktu w Iraku, jak na dłoni widać, nie tylko niedowład dzisiejszego społeczeństwa, niezdolnego i niechętnego do (chociaż) takich form oporu, ale i palącą potrzebę protestu. Wydaje się, że dziś potrzebujemy tej społecznej mobilizacji nie mniej niż wtedy, niestety jedyne co potrafimy to ironicznie, cynicznie się śmiać. Bo ci kolesie, przecież tylko gapią się na kozy.

7,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: grant | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy