"Przepraszam, że przeszkadzam" [recenzja]: Klasa dzwoniąca

Kadr z filmu "Przepraszam, że przeszkadzam" /UIP /materiały prasowe

Przepraszam, że przeszkadzam - tak mówią dobrze wychowani, uniżeni petenci. A także telemarketerzy, znajdujący się na niższych szczeblach kapitalistycznej drabiny bytu.

"Przepraszam, że przeszkadzam" - reżyserski debiut rapera Bootsa Rileya - jest opowieścią o współczesnym świecie wyzysku: o nierównościach, biedzie i poniżeniu; o tym, że w systemie korporacji, na którego ostateczny krach trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, ludzie dzielą się na zwykłych niewolników, luksusowych niewolników i nieskończenie cynicznych prezesów. Brzmi patetycznie? Na szczęście wygląda zupełnie inaczej.

Głównym bohaterem jest tu czarnoskóry poczciwiec Cassius Green, grany przez znanego z serialu "Atlanta" Lakeitha Stanfielda, którego introwertyzm nabiera w tym wypadku obolałego wymiaru. Mieszkający w garażu wujka Cassius, zasila grono wciśniętych w miniaturowe boksy telemarketów, muszących dziesiątki, setki, tysiące razy powtarzać tę samą przepraszająco-błagalną formułkę. Najpierw idzie mu kiepsko, ale szybko poznaje klucz do sukcesu - w pracy trzeba posługiwać się "białym głosem": lekkim, pustym, pozbawionym chociażby jednej nutki smutku. Jego głos ulega jak najbardziej dosłownej zmianie. W scenach kolejnych rozmów Stanfield jest dubbingowy przez kogoś innego.

Reklama

To tylko jeden z wielu dziwacznych żartów, jakie znajdziemy w "Przepraszam...". Dzięki mistrzowskiemu opanowaniu techniki białego głosu Cassius awansuje do wyższej kasty telemarketerów, którzy sprzedają broń i bezpłatną siłę roboczą. Jednym z klientów firmy jest pewien korporacyjny moloch, gdzie warunki pracy niezbyt różnią się od tych obowiązujących niegdyś na galerach. Z czasem korporacja ta okazuje się jeszcze bardziej złowieszcza, niż się na początku wydaje. Jej szef ma biznesplan, którego nie powstydziliby się geniusze zbrodni z serii o agencie 007.

Film jest ostentacyjnie, radośnie przerysowany. Trzeba przy tym zaznaczyć, że obiektem kpin są w nim nie tylko kapitalistyczni ciemiężyciele, ale i cała reszta: przeciętni zjadacze chleba, życiowi abnegaci, związkowcy, buntownicy. Riley zachowuje oczywiście odpowiednie proporcje, nie mówi, że wszyscy są sobie równi i siebie warci, lecz też nie rysuje czarno-białego obrazu społeczeństwa. A do tego nie pozwala, aby ideologia stała się ważniejsza od dobrej zabawy. Jego filmowy debiut jest w pierwszej kolejności komedią, a dopiero potem protestem.

Wbrew temu, co można przeczytać w niektórych recenzjach, "Przepraszam..." nie jest szczerozłotym majstersztykiem. Napisany przez Rileya scenariusz trzeszczy od nadmiaru wątków, a do tego bywa chaotyczny i zwyczajnie niedopracowany. Nie stanowi to jednak dużego problemu. W pewnym stopniu jest to nawet zaleta. "Przepraszam, że przeszkadzam" jawi się jako dzieło punkowe z ducha, dalekie od perfekcji, ale rekompensujące to energią, będące niekontrolowaną eksplozją pomysłów.

7,5/10

"Przepraszam, że przeszkadzam" (Sorry To Bother You),  reż. Boots Riley, USA 2018, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 15 marca 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy