"Profesor Marston i Wonder Woman" [recenzja]: W poszukiwaniu ideału

Rebecca Hall i Bella Heathcote w scenie z filmu "Profesor Marston i Wonder Women" /materiały dystrybutora

Twórcy "Profesora Marstona i Wonder Woman" nie mogli trafić lepiej. Film Angeli Robinson wchodzi do kin zaledwie kilka miesięcy po ogromnym sukcesie kasowym "Wonder Woman" Patty Jenkins, na dodatek w trakcie kobiecej rewolucji w hollywoodzkim świecie gigantów. Patrząc na ten splot zdarzeń i feministyczne przesłanie dzieła, aż dziw bierze, że jego premiera nie odbiła się w mediach szerszym echem. Wyjaśnienie przychodzi po seansie: mimo szczerych ambicji i fascynującej historii w tle, "Profesor Marston..." pozostawia widza w poczuciu niewykorzystanej szansy.

Dla wszystkich, których zachwyciła zeszłoroczna adaptacja komiksu o Dianie, wojowniczej Amazonce, "Profesor Marston..." powinien być pozycją obowiązkową. Film zdradza bowiem kulisy powstania przełomowej dla kultury popularnej postaci. Twórcy wybrali jednak nietypową drogę - zamiast klasycznej opowieści "od zera do bohatera", skupili się na burzliwej relacji między autorem Williamem Moultonem Marstonem (Luke Evans) i jego żoną - Elizabeth (Rebecca Hall), a Olive Byrne (Bella Heathcote) - młodą studentką, którą para psychologów zaangażowała do pomocy przy konstruowaniu wykrywacza kłamstw. Pod koniec lat 20. XX wieku cała trójka wzbudziła sensację, decydując się na wspólne życie pod jednym dachem. Dla konserwatywnej Ameryki był to wybór nieakceptowalny - a jego konsekwencje mocno odbiły się na życiu bohaterów.

Reklama

W międzyczasie w głowie Marstona pojawiła się idea kobiety idealnej - tytułowej Wonder Woman - której silny charakter, prowokacyjny wygląd i zamiłowanie do bondage'u było połączeniem cech obu jego partnerek. Samemu kreowaniu superbohaterki (i jej późniejszemu sukcesowi) reżyserka Angela Robinson poświęca jednak niewiele miejsca. Zdecydowanie bardziej interesują ją konteksty - erotyczne podstawy, które ufundowały postać Wonder Woman i nietypowa więź między dwoma kobietami - Elizabeth i Olive - będąca symbolem walki o wolność, emancypację i prawo do odczuwania emocji w pruderyjnej, przedwojennej rzeczywistości.

Dla niezaznajomionych z tą fascynującą, mocno kontrowersyjna geneza superbohaterki film Robinson może być prawdziwym odkryciem, bo podsuwa interpretacyjne tropy, które wcześniej nie przyszłyby nam na myśl w kontekście komiksu o księżniczce Amazonek. Prowokuje także do myślenia nad granicami wolności i ceną wyzwolenia - kwestiami wyjątkowo aktualnymi, gdy weźmiemy pod uwagę obecną sytuację w Hollywood. Niestety, gdy jednak przychodzi do sfery doznań czysto filmowych, nowe dzieło etatowej reżyserki "Czystej krwi" okazuje się zupełnie pozbawione energii - co zaskakuje biorąc pod uwagę emocjonalny rollercoaster, którego ofiarami pada trio głównych bohaterów.

Wynika to z podejścia Robinson, bo choć reżyserka wiele czasu poświęca na budowanie relacji między postaciami, nigdy tak naprawdę nie wchodzi "w głąb". Motywacje i sposób myślenia bohaterów do końca pozostają dla nas enigmą; przyglądamy się im jak tropikalnym zwierzętom w zoo - zza szklanej szyby, bez próby dotknięcia i zapoznania z ich wartościami i mentalnością. Dlatego "Profesora Marstona..." można traktować jako ciekawą anegdotę do opowiedzenia przy kawie, ale trudno zaangażować się w losy jego bohaterów. Jest to o tyle dotkliwe, że w drugiej połowie filmu Robinson eksponuje głównie melodramatyczne aspekty historii, naiwnie próbując przekonać nas, że relacja do tej pory oparta tylko na fizyczności, nagle przerodziła się w miłość na granicy platonizmu. Podniosłe wyznania, romantyczne zbliżenia i wielkie rozstania trącą więc fałszem i zamiast wzruszenia wzbudzają śmieszność.

Nie pomaga też realizacja. Twórcy filmu wyraźnie zmagali się z ograniczonym budżetem, przez co "Profesor Marston..." sprawia wrażenie produkcji bardziej telewizyjnej, niż kinowej. Sterylność pomieszczeń, aura nienaturalności i słabe efekty specjalne nie pozwalają nam zapomnieć, że oglądamy wyreżyserowany, fikcyjny spektakl, a nawet starający się ze wszystkich sił aktorzy nie są w stanie zabić poczucia odrealnienia. Co prawda w paru momentach świetnie napisane sceny komediowe w połączeniu z talentem Evansa czy Hall potrafią kupić naszą sympatię, ale w dłuższej perspektywie to za mało, by zyskać prawdziwe uznanie.

Dziełu Robinson nie sposób odmówić oryginalności, ale z tyłu głowy cały czas pozostaje świadomość, że gdzieś tutaj poświęcono znacznie lepszy film na rzecz bardziej dosadnego i oczywistego. Gdyby nie skupiać się tak na feministycznych manifestach, w zamian za krótką podróż w psychikę Elizabeth i Olive - dwóch najbardziej zagadkowych postaci tej historii - "Profesor Marston i Wonder Woman" mógłby być wnikliwym portretem wyobcowanych jednostek. Tak udało się jedynie zaintrygować nas nietypową formą postrzegania miłości - ale do filmowego ideału daleko.

5/10

"Profesor Marston i Wonder Woman" [Professor Marston & the Wonder Women], reż. Angela Robinson, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 23 lutego 2018 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy