Reklama

Porwania brak. Sensu też.

"Porwanie", reż. John Singleton, USA 2011, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 23 września 2011

Wiadomo, że w trakcie, jak i po seansie większości hollywoodzkich filmów akcji nie należy zadawać pytania: "Ale jak to? Przecież to nie ma sensu". W odpowiedzi możemy bowiem usłyszeć również pytanie, czy tylko to nam się wydaje w tym wszystkim nieprawdopodobne. Nawet najbardziej absurdalne fabuły jednak trzeba ubrać w odpowiednie ramy i podać w odpowiednim sosie, by współgrały z popcornem i nie wywoływały potem niestrawności. "Porwaniu" się to nie udało.

Głównym kołem napędowym "Porwania" miał być występ Taylora Lautnera, czyli dobrze zbudowanego wilkołaka ze "Zmierzchu". Chłopak, odkąd mocno popracował na siłowni w czasie przygotowań do ostatniej części sagi, sprawił, że Robert Pattinson z bólem swego wampirycznego serduszka musiał podzielić się z nim znaczną częścią swojej popularności i uwielbienia nastoletnich fanek. Nie wiem, czy dla miłośniczek Lautnera nie lepiej jest jednak zaoszczędzić kieszonkowe na bilet na kolejną część "Zmierzchu". W "Porwaniu" dobrze się prezentuje, ale bez koszulki, jak ma to miejsce w sadze o wampirach, biega tu rzadko, więc może jedynie ująć swoje kilkunastoletnie fanki odgrywaniem nieśmiałego, acz dzielnego i opiekuńczego dojrzewającego chłopca. Tylko w co bardziej skomplikowanych psychologicznie scenach (jak na miarę tej fabuły) biedak się gubi.

Reklama

Ale nie wyrzucajmy mu tego, bo jeśli nabierze odrobiny dystansu do siebie i swoich zdolności aktorskich, to ma szansę na występ wraz Jasonen Stathamem, a na zagubionych wyglądają też partnerujący mu o wiele bardziej doświadczeni aktorzy z Marią Bello, Sigourney Weaver i Alfredem Moliną na czele. Jedynie Michael Nyqvist wydaje się dobrze bawić, traktując całą produkcję jako sympatyczną wycieczkę za ocean.

Na twarzy wszystkich dostrzec można kiełkujące pytanie: "Kto pisał te dialogi?". To osobna, niezwykle ujmująca część "Porwania", której przyznałabym specjalną nagrodę. Przy całej absurdalności fabuły, nieudolnie dryfującej w kierunku Bourne'a dla nastolatek, można było jeszcze podratować całość, skupiając się po prostu na scenach akcji i wysportowanym Lautnerze. Scenarzysta, nic gorszego, miał jednak ambicje i napisał kilka dialogów, od czasu do czasu przypominając sobie też, że właściwie to chciał opowiedzieć uniwersalną (sic!) historię o nastolatku, o dojrzewaniu, pierwszej miłości i o poszukiwaniu własnej tożsamości. W konsekwencji, przy braku innych dowcipnych scen, to jedyne momenty, gdy widz może się trochę pośmiać. Ponieważ film z rzadka tylko wciąga, zachęcam, dla zabicia czasu, do tworzenia własnego rankingu ulubionych tekstów z "Porwania".

Idealnym podsumowaniem filmu Johna Singletona jest scena, w której główny czarny charakter spotyka się na meczu futbolu amerykańskiego z Nathanem. Podjadając ze smakiem popcorn, serbski agent stwierdza, że nigdy nie rozumiał tej gry, ale lubi popcorn. Jeśli zatem ktoś należy do radykalnej grupy wielbicieli popcornu, która film traktuje jako dodatek do przekąski a nie na odwrót, "Porwanie" polecam. Mam nawet dobrą nowiną. Wewnętrzna intuicja podpowiada mi, że doczekamy się dalszego ciągu. Nathan - Lautner skończy szkołę, usamodzielni się i będzie poszukiwał tajemniczego mężczyzny, swojego ojca, z którym tylko przez chwilę rozmawiał przez telefon w części pierwszej. Nie zabraknie i wątku miłosnego. Celuję, że w międzyczasie z uroczą Karen się rozejdzie, lecz ona i tak jako dzielna, amerykańska kobieta pomoże mu odnaleźć swoje korzenie i swoją tożsamość. Popcornu też nie zabraknie.

2/10


Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | Sens | porwane | porwana
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy