Reklama

Parapetówa na Manhattanie

"Człowiek na krawędzi", reż. Asger Leth, USA 2012, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 27 stycznia 2012

Nick Cassidy, grany przez Sama Worthingtona bohater "Człowieka na krawędzi", melduje się w hotelu, zjada wysokokaloryczne śniadanie i daje kelnerowi potężny napiwek - to dzień, w którym umrze lub pierwszy dzień reszty jego życia. Zostawiwszy notkę samobójczą, wychodzi przez okno na parapet i czeka, aż na dole zgromadzi się tłum gapiów.

Cassidy to eks-policjant, skazany za niewinność, a dokładnie za domniemaną kradzież drogocennego diamentu, który należał do demonicznego kapitalisty (Ed Harris), prawdziwego wampira wysysającego krew i pieniądze z biedniejszych od siebie ludzi. Teraz bohater chce powiedzieć światu, że został wrobiony - w tym wypadku światem stają się przede wszystkim nowojorscy przechodnie, widzący w nim nie tyle bohatera klasy pracującej, co Jezusa ukrzyżowanego przez spiski knute w salach konferencyjnych wielkich korporacji. Zaczyna się show, coś w stylu demonstracji "Okupuj Wall Street" zawężonej do jednego protestującego, który na zmianę rzuca swoim widzom pieniądze i grozi, że skoczy.

Reklama

To wszystko jednak zmyłka, mająca odwrócić uwagę ludzi od tego, co dzieje się po drugiej stronie ulicy. A dzieje się tam naprawdę niezłe kino: brat Cassidy'ego (Jamie Bell) włamuje się ze swoją dziewczyną (Genesis Rodriguez) do skarbca, aby odnaleźć rzekomo skradziony diament. Zamrażają czujniki termiczne, spuszczają się na linkach w szybie windy i generalnie robią rzeczy, które każą podejrzewać, że "Mission: Impossible" znają na pamięć.

Na podobnej zasadzie działa sam film. Na pierwszym planie dostajemy desperata zapędzonego w kozi róg i populistyczną aluzję do sytuacji ekonomicznej w USA, ale naprawdę chodzi tu tylko o gonitwy po parapetach i dachach, kręcone z takim rozmachem, że niejeden nabawi się w kinie agorafobii. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby sam materiał nie trzeszczał w szwach od kolejnych nieprawdopodobnych twistów - cały dramaturgiczny potencjał tej historii twórcy rozcieńczają w niskoprocentowej pulpie.

Tu jednak następuje kolejna zmyłka, tym razem realizacyjna: "Człowiek na krawędzi" okazuje się na tyle sprawnie nakręconym thrillerem, że można zawiesić swoją niewiarę na kinowym fotelu i dać wpompować sobie nieco adrenaliny w żyły. Całość dynamicznie zmontowano, podbito nerwowym soundtrackiem, a do tego nieźle obsadzono. Sam Worthington jest mdły jak kleik, ale Elizabeth Banks i Edward Burns, grający asystujących mu policjantów, biorą na siebie aktorski ciężar. Ona jest malowniczo zmęczona życiem, on powtarza swoją ulubioną rolę Irlandczyka z niewyparzoną gębą i gołębim sercem.

Wszystko to nie zmienia faktu, że ostatecznie i tak zwyciężają kapitaliści. W finale możemy uwierzyć w zwycięstwo ludzkiej solidarności nad korupcją na wysokich szczeblach, ale po seansie i tak będziemy biedniejsi o wydane na bilet kilkanaście złotych, które właśnie powędrowały do kieszeni szefa multipleksu.

7/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Na krawędzi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy