Reklama

"Ostatnie tango w Paryżu": You Can Dance [recenzja]

"Ostatnie tango w Paryżu", reż. Bernardo Bertolucci, Włochy, Francja 1972, dystrybutor: Vivarto, premiera kinowa: 19 sierpnia 2011

W świecie kina mało co tak szybko się starzeje jak erotyczne skandale. Przy niektórych współczesnych serialach "Głębokie gardło" wydaje się już nieco płytkie, "perwersyjne" zmienia się błyskawicznie w "pretensjonalne", a wczorajsza Viagra ma dzisiaj działanie witaminy C. Ponowna premiera "Ostatniego tanga w Paryżu" Bernarda Bertolucciego to świetna okazja, żeby sprawdzić, czy film, który czterdzieści lat temu gwałtownie podwyższył ciśnienie wszelkiej maści obrońcom moralności, potrafi teraz przyprawić kogoś o chociażby rumieniec.

Reklama

On (Marlon Brando) jest Amerykaninem i opłakuje zmarłą samobójczą śmiercią żonę. Ona (Maria Schneider) pochodzi z Francji i spotyka się z młodym filmowcem (Jean-Pierre Léaud). On jest stary, a ona młoda. On ma na imię Paul, a ona - Jeanne, ale nie wyjawiają sobie swoich imion. Spotkawszy się w przypadkowo w pewnym paryskim mieszkaniu, postanawiają uczynić z niego miejsce istniejące poza czasem i wszelkimi normami - rzucony na gołą podłogę materac staje się dla nich seksualnym laboratorium, gdzie próbują wydestylować żądzę ze społecznych, fizycznych i moralnych uwarunkowań.

Jest rok 1972 i umiera właśnie kontrkultura. Postulowana przez hippisów idea "wolnej miłości", która stała się fundamentem pokazywanych w filmach porno utopii, gdzie nikt nie używa takich wulgaryzmów jak "ciąża" czy "choroba weneryczna", roztrzaskała się o bruk rzeczywistości. Paul zabrania mówić Jeanne czegokolwiek o swoim życiu, ale trudno udawać, że za każdym razem do łóżka nie zabiera się bagażu doświadczeń i wspomnień. Bertolucci pokazuje bolesną klęskę hedonizmu i nihilizmu, z gorzką satysfakcją udowadniając, że nawet najsilniejszy orgazm nie wygna z naszego umysłu demonów. W ostatniej scenie, kiedy Paul spogląda na Paryż, zamiast płonącego światłami miasta zakochanych, widzi rozsypującą się dzielnicę nędzy. "Gruzowisko" to wszystko, co Bertolucci ma do powiedzenia o truizmach i mitach, tworzonych przez ludzi na temat seksu i miłości.

Takim "truizmem" i "mitem" okazuje się też w pewnym sensie "Ostatnie tango...". Jeśli powstałe niewiele później i podejmujące podobny temat "Imperium zmysłów" Oshimy wciąż szokuje dosłownością i "metabolicznością" seksualnych aktów, to zakazane dzieło Bertolucciego okazuje się być filmem dość stonowanym, a jego najmocniejsze sceny - maślany poślizg oraz badanie prostaty Paula - mają w sobie jakąś niegroźną histerię; są niczym ratlerek szczekający na rottweilera, aby zaraz odwrócić się i schować za swojego właściciela. Nie ma tutaj też amfetaminowego szaleństwa Żuławskiego, czy barokowo-kampowej fantazji Borowczyka. Bertolucci nie boi się docisnąć w pewnych momentach pedału gazu, ale pozostaje przy tym twórcą opanowanym i skupionym.

Nie zmienia to jednak faktu, że pod każdym innym względem "Ostatnie tango..." w ogóle się nie zestarzało. Zgniło-żółte zdjęcia konsekwentnie budują nastrój rozpadu, który wzmacnia ponadto kontrast między obdarzoną dziecięcą twarzą Jeanne, a coraz mocniej łysiejącym i obrastającym tłuszczem Paulem. Rozgrywająca się między nimi psychodrama nie straciła nic ze swojej intensywności, co jest w dużej mierze zasługą odtwórców głównych ról, ze szczególnym wskazaniem na Brando, brawurowo łączącego cynizm z delikatnością i rozpaczą.

Idę o zakład, że narastające z każda minutą napięcie nie zmieniłyby się, gdyby bohaterowie byli cały czas ubrani.

8,5/10

Zobacz zwiastun "Ostatniego tanga w Paryżu":


Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: YOU | dance | Ostatnie tango w Paryżu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy