"Osierocony Brooklyn": Brak charakteru [recenzja]

Gugu Mbatha-Raw i Edward Norton w filmie "Osierocony Brooklyn" /Glen Wilson/Collection Christophel /East News

Edward Norton nabył prawa do noweli Jonathana Lethema jeszcze w 1999 roku, jednak "Osierocony Brooklyn" musiał czekać na realizację niemal dwie dekady. W tym czasie Norton napisał scenariusz, w końcu podjął się także reżyserii. Historia kina zna przypadki, gdy wieloletnie starania aktora o przeniesienie wybranej książki na duży ekran kończyły się arcydziełem - wystarczy wspomnieć Petera Sellersa i "Wystarczy być". Niestety, w tym przypadku nie wszystko zagrało.

Lionel Essrog (Edward Norton) jest cierpiącym na zespół Tourette’a detektywem. Choroba wpływa niekorzystnie na jego kontakty z innymi ludźmi, ale w pracy okazuje się niepowtarzalną zaletą. Jako dziecko Lionel i grupa jego znajomych zostali przygarnięci z sierocińca przez Franka (Bruce Willis), który nauczył ich fachu, a później zatrudnił w swojej agencji. Gdy podczas jednego ze śledztw jego mentor zostaje zastrzelony, Essrog postanawia rozwikłać tajemnicę śmierci przyjaciela. Kolejne tropy prowadzą go do biednych dzielnic Harlemu i nowojorskiej elity.

Norton postanowił ukryć pod płaszczykiem kina noir komentarz dotyczący sytuacji najuboższych, rasizmu oraz coraz większej przepaści dzielącej najbogatszych i resztę obywateli. Wiąże się z tym kilka problemów. By otoczka czarnego kryminału bardziej pasowała do opowieści, reżyser zdecydował się zmienić czas akcji względem książkowego oryginału i zastąpił końcówkę XX wieku połową lat 50. Paradoksalnie spłyca to liczne społeczne wątki, które o wiele mocniej wybrzmiałyby w czasach współczesnych. Jeśli pojawiają się jakieś nawiązana do teraźniejszości, to są one boleśnie oczywiste. Wystarczy napisać, że Aleka Baldwina - obecnie kojarzonego z wymuszonymi parodiami Donalda Trumpa - obsadzono w roli żądnego władzy przewodniczącego komisji budownictwa.

Reklama

Gwiazda "Birdmana" nie radzi sobie także z wykorzystaniem estetyki i strategii kina noir. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy Norton chciał nakręcić film w duchu tego nurtu, czy też polemizować z nim. Narrację spoza kadru, czyli jeden ze znaków rozpoznawczych czarnego kryminału, stosuje niekonsekwentnie. Z kolei figurę detektywa wywraca na drugą stronę, czyniąc z niego wycofanego introwertyka, co jakiś czas wyrzucającego z siebie mieszkankę przekleństw i rymowanek. Nortonowi nie udało się także znaleźć klucza do swojej postaci. Słysząc o detektywie z Tourettem, moglibyśmy się obawiać aktorskiej szarży. Lionel jest tymczasem niesamowicie nijaki.

Brak charakteru udziela się zresztą większości bohaterów, w większości zagranych na jednej nucie. Baldwinowi i Willisowi najzwyczajniej nie chce się wysilać, ale obaj zdążyli już przyzwyczaić widzów do takiego stanu rzeczy. Jednak jak udało się Nortonowi wyprać z jakichkolwiek emocji Bobby’ego Cannavale'a, Willema Dafoe i Michaela K. Williamsa - oto sfinksa zagadka. Obojętności opiera się tylko Gugu Mbatha-Raw - aktorka, która wciąż czeka na rolę na miarę swojego talentu.

Ostateczną bolączką "Osieroconego Brooklynu" okazuje się ciężka reżyserska ręka Nortona. Chociaż gwiazdor "Lęku nienawiści" dopilnował, by warstwa techniczna prezentowała się zadowalająco, to nie potrafi on zgrabnie poprowadzić historii. Intryga gubi się po drodze, a całość szybko zaczyna nużyć. W rezultacie jego film okazuje się niesatysfakcjonujący, szczególnie w kontekście długiej drogi, którą aktor przebył w celu realizacji dzieła.

4/10

"Osierocony Brooklyn" (Motherless Brooklyn), reż. Edward Norton, USA 2019, dystrybucja: Warner Bros., premiera kinowa: 20 grudnia 2019


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy