"Ojciec" [recenzja]: O duszy natchnionej

Kadr z filmu "Ojciec" /materiały dystrybutora

Świat, w którym ludzie piją tylko latte, w którym nie ma transportu publicznego, ale są taksówki i w którym znakiem rozpoznawczym gangstera jest metalowa muzyka i wąsy, to świat Artura Urbańskiego. Trudno powiedzieć o tej czasoprzestrzeni, że jest absurdalna, bo byłby to chyba komplement. Przypomina to raczej bardzo nieskoordynowaną terapię kinem, którą pewnie nigdy nie powinna się zdarzyć.

Reżyser zaskakującej "Bellissimy" z Ewą Kasprzyk w roli głównej z 2001 roku po czternastu latach debiutuje w długim metrażu. "Ojciec" miał być ewidentnie filmem biograficznym i rozliczeniowym. Chyba najlepiej po prostu o nim zapomnieć.

Konstanty Żmudzki (Artur Urbański - koszmarna kreacja aktorska) jest w szczęśliwym związku z Milą (Karolina Porcari). Para oczekuje dziecka. Mieszkają sobie w swoim designerskim, "wypasionym" mieszkanku na Mokotowie, zajmują się piciem wina i słuchaniem muzyki poważnej z płyt gramofonowych. Ogólnie mieszczańska sielanka bogatych ludzi, którym się wydaje, że mają w sobie dusze artystów. Konstanty jako fotograf w trakcie filmu robi serię zdjęć trupów w prosektorium. Uduchowione banialuki o życiu, śmierci - koniecznie czarno-białe, koniecznie wmontowane w narrację jako przerywniki.

Reklama

Mila w końcu rodzi, w tym samym czasie umiera ojciec Konstantego. Tatuś (Zygmunt Malanowicz) jest pokręconym, toksycznym typem, który oczywiście miał ogromny wpływ na psychikę syna. Teraz po śmierci wraca do niego w dziwnych wizjach. Od wspomnień sesji zdjęciowych, po tatuaż numeru na przedramieniu i wydumane historie obozowe. Szkoda komentować skalę tej degrengolady. Gdzieś w tle pojawia się postać lokalnego rzezimieszka (Dawid Ogrodnik), który handluje dragami i swoją nastoletnią siostrą (Michalina Olszańska). Na dokładkę szalony sąsiad, który wylewa latte, a potem strzela z okna do niewinnych ludzi z tej krainy lukru i "ostrego koła".

Nie za bardzo wiadomo, gdzie był początek tego spektakularnego upadku. "Ojciec" to po prostu film, który nie udał się na żadnym poziomie. Naiwna, ewidentnie bardzo osobista, być może nawet biograficzna historia w kinie staje się po prostu nie do zniesienia. Każdy z aktorów bełkocze wydumane kwestie, przegrywając się do granic możliwości. Szczytem reżyserskiej bezsilności, już nawet nie kiczu, są sceny z tańczącą nago Renate Jett (gra sąsiadkę - lesbijkę), które nie mają kompletnie żadnego sensu. Zresztą cały film cierpi na brak sensu. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że jeden z reżyserów Pokolenia 2000 widzi współczesność właśnie w ten sposób. Każde rozróżnienie postaci, wprowadzenie kogoś z innego środowiska, czy klasy staje się przerażającą karykaturą. Każdy epizod staje się wręcz bolesny, ale jednocześnie pokazuje, jakie jest wyobrażenie twórców "Ojca" o otaczającym ich świecie. Byłoby dobrze, gdyby te wizje jednak rzadko pojawiały się na ekranie.

W "Ojcu" nie ma cienia ironii. Wszystko jest piekielnie na poważnie i na wysokim C. Dodatkowo świat na siłę udziwniony, wywrócony do góry nogami, tak jaką kąty ustawienia kamery. Wszystko ma być inaczej, niż zwykle, czyli "artystycznie", bo przecież jest to opowieść o duszy natchnionej i cierpiącej. Jednocześnie im bardziej poznajemy historię Konstantego i jego rodziny, tym łatwiej zauważyć, jak wielki problem z tą narracją miał sam twórca. Końcowe rozwiązania dramaturgiczne, m.in. strzelający z okna wariat, to wyraz kompletnej bezradności w walce z własnym scenariuszem. "Ojciec" to przerażający, wizualny bełkot, który spokojnie może pretendować do miana kuriozum.

1/10

"Ojciec", reż. Artur Urbański, Polska 2015, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 10 czerwca 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy