Reklama

Odbijać się bez echa

"Burleska", reż. Steve Antin, USA 2010, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 11 lutego 2011

Każdy z bohaterów "Burleski" kształtowany jest przez tylko jeden problem/cel, żadna z postaci nie jest rozpisana na głosy, skomplikowana w sposób, który zmusza, by interesować się jej losem. W niektórych filmach odczucie dramatyzmu nie jest wynikiem splotu wydarzeń, ale percepcji widza. "Burleskę" ogląda się szybko i bez bólu, bez emocji. Są sceny, którym warto przyjrzeć się bliżej oraz chwile, kiedy dzieje się coś istotnego uwagi - jest ich niewiele. Cała reszta spływa jak woda po kaczce.

W jednej z początkowych scen "Burleski" Nikki (Kristen Bell) tanim podstępem pozbywa się DJ'a, który dba o udźwiękowienie jednego z tanecznych numerów. Dziewczyna wyciąga wtyczkę z kontaktu i na krótką chwilę na scenie The Burlesque Lounge zapada cisza zagłuszająca gwar rozmów. Dziewczyny milkną. Sceniczny świat się rozsypał, bo nikt nie dopilnował, żeby wszystkie wtyczki były w odpowiednich miejscach. Żenującą sytuację uratowała Ali (Christina Aguilera), która zdradziła tajniki niezwykłego talentu i zaczęła śpiewać. Kurtyna gwałtownie się uniosła.

Reklama

W filmie Steve'a Antina nie o jeden niefortunny błąd chodziło. Reżyser nie połączył poszczególnych elementów całej instalacji w całość, która funkcjonowałaby naturalnie w przestrzeni. Nie znalazł się także nikt, kto uniósłby na swoich barkach ciężar nijakiej fabuły złożonej z serii scenicznych atrakcji i kiepskich dialogów. Nie muszą one co prawda pełnić istotnej funkcji w musicalach, gdzie akcja podąża za rytmem muzyki i niewielu scenopisarzy skupia się na ich jakości.

Trudno jednak zgodzić się z tym, że reżyserowi udało się zbudować spójną przestrzeń, w której kabaretowe numery stanowią udany komentarz do rozgrywającej się za kulisami akcji. Oba światy mogą rozpaść się bez bólu i nikt nie zauważy blizny po szwach.

Od pierwszych kroków, które twórcy musicali stawiali na scenie, ich celem było zatarcie granicy między fikcyjną przestrzenią taneczno-śpiewanego spektaklu a codziennością jego bohaterów. Steve Antin zupełnie sobie z tym nie poradził. Ali króluje na scenie, za kulisami nieudolnie gra niewinną dziewczynę z prowincji. Tess (Cher) - właścicielka klubu, do którego trafia dziewczyna, odśpiewuje jeden utwór. Po zamknięciu, kiedy światła są przygaszone i nikt prócz nas - widzów kinowych - jej nie słyszy. Dla kogo to robi? Zdaje się, że tylko dla siebie. Próbuje udowodnić, że jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Lepiej dla niej, by to wyznanie nim nie było.

A gdzie Alan Cumming? Jest nieporadny na scenie, choć dawniej nią rządził. Gra rolę kasjera wzbudzając naprzemiennie współczucie i irytację tych, którzy pamiętają jak wielki potencjał kabaretowy potrafili wydobyć z niego inni. Jest jeszcze barman, u którego mieszka Ali, Jack (Cam Gigandet). Gej? Nie, on też nieumiejętnie odgrywa swoją rolę w klubie. To zwykły chłopak z sąsiedztwa, który zaczyna podkochiwać się w robiącej karierę pięknej dziewczynie. Warto się jej przyglądać wraz z nim? Nie, ponieważ poza sceną jest zupełnie nieciekawą postacią.

Alan Cumming zapisał się w mojej pamięci przede wszystkim jako konferansjer ze scenicznej wersji "Kabaretu" Boba Fosse, wystawionej w londyńskim Donmar Warehouse Theater przez Sama Mendesa. Był w tej roli o niebo lepszy od Joela Greya z ekranowego pierwowzoru. Cher chyba na zawsze pozostanie wyzwoloną panią Flax z "Syren". Christina Aguilera dobrze czuje się wyłącznie na scenie. Kamera nie powinna podążać za nią za kulisy i podpatrywać przed lustrem, gdzie udaje Kopciuszka, który nie umie używać eyelinera. W "Burlesce" grają aktorzy, którzy w określonych rolach czują się jak ryby w wodzie, ale nikt im ich nie powierzył. Jest w tym filmie potencjał, którego nikt nie wykorzystał.

Anna Bielak

4/10


Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "Burleska"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy